Do Tbilisi docieramy koło 22.00. Przeżywam mały szok kulturowy, na dworcu Didube tłumy ludzi, wszędzie śmieci, ogólny chaos... Po dniach spędzonych w górach, w spokoju i względnej ciszy, gdzie, jedyne co mnie zachwycało to przyroda, nadszedł czas trzech dni intensywnego myślenia i szybkich zwrotów akcji. Ogólnie - trzeba się przestawić na tryb "wielkomiastowy". Na szczęście mamy z Anią dużą zdolność do szybkiego przystosowania się do panujących warunków :) Zagadujemy pierwszego lepszego taksówkarza o cenę podwiezienia pod wskazany adres. W innych warunkach pewnie byśmy się pokusiły o samodzielne dotarcie na miejsce, ale w związku z tym, że jest późno i ciemno a my zmęczone, wybieramy najprostszą opcję. Nocleg mamy wcześniej zarezerwowany w Guest House Nice, a gospodarz - Gruzin - mówi po polsku!!! Fantastyczne miejsce, w samym środku starego miasta, bardzo gościnni ludzie i już na dzień dobry dostajemy kieliszek czaczy. Przez kolejne dni jesteśmy rozpieszczane przez gospodarza: rano dostajemy przepyszną kawę po turecku, a wieczorem, kiedy wracamy po całym dniu włóczęgi, arbuzy, koniak własnej roboty i... czaczę :) Śmiejemy się, że jak wrócimy do domu po dwóch tygodniach - pójdziemy na odwyk :) Nie da się się tu nie pić, zwłaszcza, że wino takie pyszne, grzech odmówić, gdy częstują swojskimi wyrobami :-) Podczas 3 dniowego pobytu w stolicy dużo zwiedzamy, zwłaszcza kościoły, monastyry, cerkwie i inne tego typu przybytki. Tego tam wszędzie jest pełno ;-) Moje ulubione miejsce: górująca na miastem - twierdza Narikala. Każdego wieczoru wjeżdżamy tam kolejką i oglądamy zachody słońca. Podziwiamy Tbilisi z góry. , Jak dla mnie to magiczne miejsce. Wszystko widać jak na dłoni. Z twierdzy schodzimy schodkami, przez dzielnicę łaźni, najstarszą część miasta. Liczy ona ok. 1500 lat. Bardzo urokliwa i klimatyczna, w orientalnym stylu. Nawet meczet tam jest. Ulubiona restauracja w której zajadałyśmy się chinkali i gruzińskimi szaszłykami to Machakhela, mieszcząca się na placu przy moście Metekhi i na przeciwko ormiańskiego kościoła św. Jerzego , , , , , , , , , , Jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane znaleźć się w Tbilisi, na pewno tam zajrzę :-) Będą w Tbilisi przez 3 dni zwiedziłyśmy też Mcchetę - jedno z najstarszych miast Gruzji, dawną stolicę, znajduje się tam słynna katedra Sweti Cchoweli. Wg legendy żyd z Mcchety wyruszył do Jerozolimy, by bronić Chrystusa przed sądem Piłata, lecz zdążył dopiero w chwili Ukrzyżowania. Od rzymskiego żołnierza odkupił szatę Chrystusa i zabrał ją ze sobą do Gruzji. W Mcchecie oddał szatę swojej siostrze Sydonii, która otuliwszy się nią zmarła i została w niej pochowana. Na jej grobie wyrósł wielki cedr. Święta Nino poleciła, aby ściąć cedr i na jego miejscu zbudować kościół, lecz cedr nie dał się ściąć. Dopiero gdy święta Nino modlitwą przywołała anioła, drzewo uniosło się i budowa została ukończona. Z pnia cedru powstała kolumna, dająca życiodajny sok. Nawiązując tutaj do św. Nino, muszę nadmienić, że jest ona niezwykle czczona w Gruzji. Była bardzo wierzącą osobą, kochała Chrystusa od dzieciństwa. Objawiła się jej Matka Boska i w 319 r. Nino dotarła do Gruzji. Miejscowa ludność była bardzo przejęta jej dobrocią i pobożnością. Ogromne wrażenie wzbudzała też jej moc uzdrawiania ludzi w imię Chrystusa. Tę zdolność wykazała m.in. uleczając królową Gruzji. Także król, który zgubił się na polowaniu, odnalazł drogę po wezwaniu na pomoc Chrystusa. W 337 r. król Mirian III i jego żona Nana przyjęli chrześcijaństwo jako religię państwową (w ten sposób Gruzja stała się drugim na świecie, po Armenii, państwem chrześcijańskim). Dziś, większość dziewczynek w Gruzji nosi imię Nino. , , Pojechałyśmy też do David Garedża - kompleksu monastyrów na granicy z Azerbejdżanem, założonych w VI w. przez jednego z trzynastu syryjskich mnichów. Bardzo dokładnie pamiętam tę podróż. Znalazłam wcześniej w internecie informacje, że Polka mieszkająca w Gruzji organizuje jednodniowe wycieczki do David Garedża. Na tbiliskim Placu Wolności (do którego miałyśmy 10 minut piechotą) faktycznie - codziennie rano była dziewczyna, która szukała chętnych na wycieczkę do kompleksu monastyrów. Chętnych nie brakowało, busik, którym jechałyśmy był pełny. Miałam pecha - siedziałam z przodu tuż obok kierowcy z jednej strony oraz Kanadyjczyka i Holendra - z drugiej. Nie chciałam przeszkadzać w konwersacji chłopaków na temat zwiedzania Gruzji, a potem zachwalania kolejno swoich krajów, ale przez to, że okno było ciągle otwarte, wywiało mnie za wszystkie czasy. Prośba o zamknięcie okna, zadziałała tylko na chwilę, bo powietrze wewnątrz stało się nie do zniesienia... Kolejna prośba o otwarcie, i znowu o zamknięcie, i tak jeszcze kilka razy :-) Byle tylko dotrzeć na miejsce... Po "dłuuugich" dwóch godzinach dotarłyśmy... Zaczęłyśmy się wspinać (bo trzeba tutaj dodać, że Dawid Garedża to nie tylko klasztor pośrodku niczego, to przede wszystkim wspaniałe widoki, ale żeby to zobaczyć, to trzeba - niestety - trochę się namęczyć). Mimo tego, że dostałyśmy mapkę, my i tak na przekór wszystkim i wszystkiemu poszłyśmy w drugą stronę. Umordowane, spocone, zmęczone (przeklinałam na czym świat stoi), przy temperaturze chyba 50 stopniu Celsjusza, miałyśmy dość. Nic w tym dziwnego, skoro poszłyśmy "od tyłu", od tej trudniejszej strony... Jak się szybko okazało, miało to swoje plusy, właściwie same plusy... Byłyśmy same, bez całego tego tłumu z busa, którym razem przyjechałyśmy. Po dotarciu na szczyt grzbietu góry, widok wynagrodził nam wszystkie trudności wspinaczki. , , , , , Po krótkiej wymianie uprzejmości, najpierw z żołnierzami gruzińskimi, a kawałek dalej z żołnierzami azerskimi poszłyśmy dalej po to, żeby minąć się z naszymi współpasażerami z busa. Zeszłyśmy z tej góry same, dziękując w duchu za to, że w samotności mogłyśmy kontemplować piękno przyrody i oglądać freski w grotach na szczycie góry Garedża. Pod wieczór wracamy do Tbilisi. To był fajny dzień, męczący, ale naprawdę fajny. Odmienność krajobrazów po raz kolejny sprawiła, że Gruzja dla mnie pod tym względem to kraj nr 1. Zaledwie dwie godziny od stolicy, zatłoczonego i głośnego miasta, można doświadczyć ciszy i spokoju wśród gór i pustyń (bo ten rejon, rejon południowo-wschodni, przy granicy z Azerbejdżanem, jest totalną pustynią, pustkowie takie, że poza naszym busem nie spotkałam tam żywej duszy). , , , Czwartego dnia w Tbilisi, wcześnie rano, przyszło nam pożegnać naszego gospodarza i jego rodzinę. Po ostatniej pożegnalnej kawie po turecku udajemy się na dworzec Didube, nasz cel na kolejne dwa dni to Kazbegi (lub Stepancminda - jak kto woli). Kochane góry - witajcie znowu!!! Jedziemy marszrutką słynną Gruzinską Drogą Wojenną, zatrzymując się po drodze przy twierdzy w Annanuri. Na temat naszego pobytu w Kazbegi mogę napisać tylko tyle, pogodowa porażka. No ale cóż, nie wszystko jest zawsze piękne i kolorowe. Nocleg miałyśmy zarezerwowany wcześniej na booging.com. - Anano Guest House. Miejscówka ok, czysto, schludnie, ze śniadaniem. Naszym celem był oczywiście klasztor Cminda Sameba i widoki, widoki, widoki... Tym razem nam się nie udało... Tak jak pierwszego dnia wieczorem, po przyjeździe na miejsce, pogoda była w miarę znośna , , , tak nazajutrz jak i na następny dzień, deszcz i niskie chmury nie dawały żyć. Niskie chmury - o ile tak można to nazwać - wioska położona jest na wysokości 1750 m n p m, może dlatego pogoda tam jest tak nieprzewidywalna. Pomimo nieprzerwanie padającego deszczu, zaryzykowałyśmy wspinanie się do monastyru. Nie wiem na co liczyłyśmy, ale im wyżej byłyśmy, tym wcale nie było lepiej. Umordowane, zmęczone, spocone, mokre, wściekłe, dotarłyśmy pod klasztor. Z super widoków zapierających dech w piersiach, które wcześniej naoglądałam się w internecie, zobaczyłam zaledwie to... , Mój żal o trud bezsensownej wspinaczki był tak duży, że nawet byłam skłonna zapłacić tym Gruzinom wwożącym turystów w tych ich "łazikach" pod klasztor. Ale niestety pogoda nie odpuszczała. Mgła przez cały dzień nie dawała za wygraną, jak widać to jest kolejny powód by tam wrócić! :-) Zamiast tego, popołudnie spędziłyśmy na szwędaniu się po okolicy , , , , , a wieczór w miejscowej knajpie, gdzie poznałyśmy zabawną parkę z Gdańska, z którymi przyszło nam podróżować przez kolejne kilka dni (choć nawet jeszcze o tym nie wiedziałyśmy). Michał i Marysia następnego dnia mieli się udać do Batumi pociągiem, nikt się nie spodziewał, ze los skrzyżuje nasze ścieżki w Signagi, na dodatek w tym samym hostelu :-) ale po kolei... Z Kazbegi wyjechałyśmy dość wcześnie rano. Plan był taki, dotrzeć z powrotem do Tbilisi, a tam, szukać transportu w rejon Kachetii. Gdziekolwiek, byle w słynny rejon winnic. Po przeszło tygodniu nauczyłyśmy się pić wino "na gruzińskich warunkach", byłyśmy gotowe na więcej :) Decyzję w podjęciu miejsca i noclegu w Kachetii ułatwiło nam dwóch Gruzinów, którzy zdążyli zareklamować nam swój hostel zaraz po tym, jak dotarłyśmy na Didube w Tbilisi. Tak zakręcili i zagadali, że zgodziłyśmy się w ciemno. Zorganizowali nam transport :) bo nadmienić muszę, że w Tbilisi są dwa duże dworce kolejowe (jak i "marszrutkowe" zarazem) - Didube i Samgori. W zależności, w który rejon kraju chcemy się dostać, to na odpowiedni dworzec trzeba się udać... I tak, akurat Kazbegi (północ kraju) obsługuje Didube, a rejon Kachetii (wschód) - Samgori. Nie trudno się domyślić, że oba dworce są na dwóch różnych końcach miasta :-) Nasi nowi znajomi podrzucili nas na marszrutkę na Samgori, jednak okazało się, że odjechała przed momentem. Następna za 2 godziny... Ale dla nich to żaden problem, żeby nie stracić potencjalnych klientów szybko zorganizowali nam "prywatny transport" :) Jakaś zaprzyjaźniona rodzina robiła zakupy w stolicy więc w drogę powrotną wsadzili im nas na tylne siedzenie :) Po dwóch godzinach bezpiecznie dotarłyśmy do Signagi, a nasz prywatny kierowca z rodziną odstawił nas pod same drzwi domu Nato&Lado Guesthouse :-) Luksusów może tam nie było, raczej tradycyjne warunki gruzińskie, ale za tą cenę (o ile dobrze pamiętam 20 GEL) całkiem ok. No i atmosfera, którą stworzyła właścicielka była bezcenna. Tradycyjna supra (gruzińska uczta) - taka prawdziwa, ze stołem pełnym jedzenia, czaczą, winem, śpiewem i co jeszcze tylko, którą zorganizowali nam któregoś wieczoru, była fajnym, miłym akcentem i na pewno zapamiętam to na długo. Słynne gruzińskie toasty, przepyszne jedzenie, swojskie wino, a w ciągu dnia możliwość zwiedzenia winnic i okolicy Signagi spowodowały, że decyzja o noclegu akurat w tym miejscu, była strzałem w dziesiątkę. Być może i było robione to wszystko pod turystów, żeby się podobało i żeby przekazywali innym, że to miejsce godne polecenia, nie mniej jednak, ciepło i dobroć, które płynęły z serca naszej gospodyni dało się wyczuć od razu. Atmosfera, z jaką nas przyjęła i ugościła, pokazała nam tą prawdziwą gościnność, jaką noszą w sobie Gruzini. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, po kilku godzinach od naszego przyjazdu do Signagi, w tym samym miejscu zjawili się nasi znajomi z Kazbegi: Marysia i Michał. Ucieszyłyśmy się, gdyż z ekonomicznego punktu widzenia obniżyły nam się koszty wycieczki po winnicach :) Następnego dnia pojechaliśmy w czwórkę, Goga - brat naszej właścicielki był kierowcą i przewodnikiem w jednym. Byliśmy w 3 winnicach (łącznie z degustacją...), zwiedziliśmy okoliczne zamki i monastyry. Nie zabrakło też pysznego obiadu w przydrożnej knajpie i żartów, z których śmialiśmy się jeszcze następnego dnia. , , Popołudnie zleciało nam na zwiedzaniu miasteczka i podziwianiu miejscowego rękodzieła. , , , , , Gdy nasz pobyt w Signagi dobiegł końca skorzystaliśmy z propozycji podwiezienia do Tbilisi przez męża naszej gospodyni. I tak jechał w tamtą stronę, więc za niewielką opłatą zabrał naszą czwórkę ze sobą. Przynajmniej było szybko, bez przesiadek i wygodnie :) Po raz któryś z kolei znalazłyśmy się na Didube :) Zostało nam 3 dni do odlotu do domu. Zastanawiałyśmy gdzie jechać, co jeszcze zobaczyć? Może wrócić w góry? Przecież tam było super, a może pogoda tym razem dopisze w Kazbegi... Zdecydowałyśmy, że jedziemy do... Batumi :-) Włóczęgę po Gruzji zakończymy w słynnym kurorcie nad morzem :) To była najdłuższa podróż marszrutką jaką przyszło nam odbyć, jakieś 6 godzin w drodze... Przemierzyłyśmy właściwie cały kraj ze wschodu na zachód i wieczorem byłyśmy w Batumi. Załatwiłyśmy sobie nocleg i padnięte po wyczerpującym dniu w podróży poszłyśmy spać. Batumi to jeden z najważniejszych portów nad Morzem Czarnym i stolica autonomicznej republiki Adżarii. To między innymi tutaj jest osadzony jeden z wątków mitu o Argonautach i poszukiwaniu złotego runa. W drugiej połowie XIX w. miasto zostało połączone z Baku (Azerbejdżan) linią kolejową a potem "ropociągiem". Był to wielki rozkwit miasta, przyjeżdżali przedsiębiorcy, budowali liczne pałace, które do dnia dzisiejszego stanowią ozdobę miasta. Powstały słynne ogrody i parki Batumi - z Batumskim Ogrodem Botanicznym na czele. W ostatnich latach można zauważyć prawdziwy rozkwit, a to głownie za sprawą prezydenta Saakaszwilego, który w czasie swoich rządów nie tylko odbudował Batumi, ale również zadbał o promocję miasta. To taki "kaukazki Dubaj". Przemierzamy główną nadmorską promenadę, podziwiamy budowle które tu powstały: tzw Park Cudów, w którym jest punkt widokowy Diabelski Młyn, Wieża Gruzińskiego Alfabetu, Latarnia Morska i Wieża Czaczy (wieża liczy 25 metrów a na jej szczycie znajduje się zegar. To co czyni wieżę tak wyjątkową, to fakt, że na kolumnach ulokowane są 4 sensory, z których płynie czacza, która jest darmowa. Czy faktycznie to prawda, nie miałyśmy okazji się przekonać :) ) , , , , , , Podziwiamy fontanny, których w Batumi jest mnóstwo, wrażenie robią dopiero wieczorem, kiedy jest ciemno, a one wszystkie podświetlone, przyjemnie ochlapują ciało spalone słońcem. , Wieczory spędzamy na Placu Piazza przy winie i chinkali. Tutaj też próbujemy chaczapuri w wydaniu adżarskim, czyli w przeciwieństwie do pozostałych chaczapuri imeruli i megruli, które mają kształt okrągłego placka, ten ma kształt łódki, z serem i jajkiem w środku. Plac Piazza - niejako wizytówka Batumi, jeden z najładniejszych placów, na którym odbywają się wszelkie kulturalne imprezy, mieszczą się tu popularne restauracje, bary i kawiarnie. (Wbrew pozorom, wcale nie jest drogo) Odwiedzamy także słynny Ogród Botaniczny, jest tak gorąco, że chociaż tutaj można się schować w cieniu wielkich drzew. Można podziwiać roślinność z całego świata. A mapa, którą się dostaje po zakupie biletu wstępu ułatwia poruszanie po tym olbrzymim terenie. Ogród jest podzielony na 9 rejonów geograficznych, każdy ze specyficzną dla siebie roślinnością: Zakaukazia, Australii, Nowej Zelandii, Himalajów, Azji Wschodniej, Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Meksyku i basenu Morza Śródziemnego. Oprócz tego znajdują się tu trzy parki: Górny, Dolny i nadmorski. , , , Nadszedł nasz ostatni dzień w Gruzji. Musiałyśmy się rano wymeldować z hostelu i stałyśmy się niejako "bezdomne". Wylot z Kutaisi był dopiero o 6 rano dnia następnego... Ostatnia marszrutka zmierzająca na lotnisko jest o 21.00, tak więc cały dzień przed nami. Pół z tego dnia spędziłyśmy na plaży, potem oglądnęłyśmy show w Delfinarium, potem znowu zaległyśmy w parku na trawie, aż do wieczora... Odebrałyśmy nasze plecaki i pobiegłyśmy na "dworzec marszrutkowy". Jak się okazało, bieg wcale nie był konieczny, gdyż nikt tak naprawdę nie wiedział o której odjedzie ostatnia marszrutka do Kutaisi :) Przyzwyczajone już do takich sytuacji, w ogóle nas to nie zdziwiło, ani nawet odrobinę nie zdenerwowało :) Zamiast tego chłonęłyśmy klimat, panowie kierowcy ciągle nas zabawiali, częstowali kawą po turecku i dbali o to, byśmy się nie nudziły. Stwierdzili, że skoro nie znamy rosyjskiego to go poznamy... I właśnie w takiej atmosferze mijały kolejne godziny, a mi coraz bardziej żal było rozstawać się z Gruzją i tymi przesympatycznymi ludźmi. Kilka kaw później, grubo po 23.00 jesteśmy w drodze na lotnisko. I to już koniec naszej gruzińskiej przygody. Żal zostawiać całe to piękno w czystej postaci, nie zniszczone jeszcze aż tak bardzo przez masową turystykę. Życzę sobie z całego serca, by kiedyś tam wrócić. By jeszcze raz poczuć powiew wiatru w górach Kaukazu, przemierzyć marszrutką najdzikszą drogę, wypić toast za miłość i przyjaźń najpyszniejszym winem, dać się ponieść opowieściom o zamierzchłych czasach i wykąpać się w Morzu Czarnym. Spędzić choć jeden wieczór na murach twierdzy Narikala podziwiając nocną panoramę Tbilisi i spróbować zatrzymać czas, by chwile tam trwały jak najdłużej :-) Poniżej link do mapki, raczej poglądowo - gdzie byłyśmy...
Nocleg mamy wcześniej zarezerwowany w Guest House Nice, a gospodarz - Gruzin - mówi po polsku!!! Fantastyczne miejsce, w samym środku starego miasta, bardzo gościnni ludzie i już na dzień dobry dostajemy kieliszek czaczy. Przez kolejne dni jesteśmy rozpieszczane przez gospodarza: rano dostajemy przepyszną kawę po turecku, a wieczorem, kiedy wracamy po całym dniu włóczęgi, arbuzy, koniak własnej roboty i... czaczę :) Śmiejemy się, że jak wrócimy do domu po dwóch tygodniach - pójdziemy na odwyk :) Nie da się się tu nie pić, zwłaszcza, że wino takie pyszne, grzech odmówić, gdy częstują swojskimi wyrobami :-)
Podczas 3 dniowego pobytu w stolicy dużo zwiedzamy, zwłaszcza kościoły, monastyry, cerkwie i inne tego typu przybytki. Tego tam wszędzie jest pełno ;-) Moje ulubione miejsce: górująca na miastem - twierdza Narikala. Każdego wieczoru wjeżdżamy tam kolejką i oglądamy zachody słońca. Podziwiamy Tbilisi z góry.
Jak dla mnie to magiczne miejsce. Wszystko widać jak na dłoni. Z twierdzy schodzimy schodkami, przez dzielnicę łaźni, najstarszą część miasta. Liczy ona ok. 1500 lat. Bardzo urokliwa i klimatyczna, w orientalnym stylu. Nawet meczet tam jest.
Ulubiona restauracja w której zajadałyśmy się chinkali i gruzińskimi szaszłykami to Machakhela, mieszcząca się na placu przy moście Metekhi i na przeciwko ormiańskiego kościoła św. Jerzego
Jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane znaleźć się w Tbilisi, na pewno tam zajrzę :-)
Będą w Tbilisi przez 3 dni zwiedziłyśmy też Mcchetę - jedno z najstarszych miast Gruzji, dawną stolicę, znajduje się tam słynna katedra Sweti Cchoweli. Wg legendy żyd z Mcchety wyruszył do Jerozolimy, by bronić Chrystusa przed sądem Piłata, lecz zdążył dopiero w chwili Ukrzyżowania. Od rzymskiego żołnierza odkupił szatę Chrystusa i zabrał ją ze sobą do Gruzji. W Mcchecie oddał szatę swojej siostrze Sydonii, która otuliwszy się nią zmarła i została w niej pochowana. Na jej grobie wyrósł wielki cedr. Święta Nino poleciła, aby ściąć cedr i na jego miejscu zbudować kościół, lecz cedr nie dał się ściąć. Dopiero gdy święta Nino modlitwą przywołała anioła, drzewo uniosło się i budowa została ukończona. Z pnia cedru powstała kolumna, dająca życiodajny sok.
Nawiązując tutaj do św. Nino, muszę nadmienić, że jest ona niezwykle czczona w Gruzji. Była bardzo wierzącą osobą, kochała Chrystusa od dzieciństwa. Objawiła się jej Matka Boska i w 319 r. Nino dotarła do Gruzji. Miejscowa ludność była bardzo przejęta jej dobrocią i pobożnością. Ogromne wrażenie wzbudzała też jej moc uzdrawiania ludzi w imię Chrystusa. Tę zdolność wykazała m.in. uleczając królową Gruzji. Także król, który zgubił się na polowaniu, odnalazł drogę po wezwaniu na pomoc Chrystusa. W 337 r. król Mirian III i jego żona Nana przyjęli chrześcijaństwo jako religię państwową (w ten sposób Gruzja stała się drugim na świecie, po Armenii, państwem chrześcijańskim). Dziś, większość dziewczynek w Gruzji nosi imię Nino.
Pojechałyśmy też do David Garedża - kompleksu monastyrów na granicy z Azerbejdżanem, założonych w VI w. przez jednego z trzynastu syryjskich mnichów. Bardzo dokładnie pamiętam tę podróż. Znalazłam wcześniej w internecie informacje, że Polka mieszkająca w Gruzji organizuje jednodniowe wycieczki do David Garedża. Na tbiliskim Placu Wolności (do którego miałyśmy 10 minut piechotą) faktycznie - codziennie rano była dziewczyna, która szukała chętnych na wycieczkę do kompleksu monastyrów. Chętnych nie brakowało, busik, którym jechałyśmy był pełny. Miałam pecha - siedziałam z przodu tuż obok kierowcy z jednej strony oraz Kanadyjczyka i Holendra - z drugiej. Nie chciałam przeszkadzać w konwersacji chłopaków na temat zwiedzania Gruzji, a potem zachwalania kolejno swoich krajów, ale przez to, że okno było ciągle otwarte, wywiało mnie za wszystkie czasy. Prośba o zamknięcie okna, zadziałała tylko na chwilę, bo powietrze wewnątrz stało się nie do zniesienia... Kolejna prośba o otwarcie, i znowu o zamknięcie, i tak jeszcze kilka razy :-) Byle tylko dotrzeć na miejsce...
Po "dłuuugich" dwóch godzinach dotarłyśmy... Zaczęłyśmy się wspinać (bo trzeba tutaj dodać, że Dawid Garedża to nie tylko klasztor pośrodku niczego, to przede wszystkim wspaniałe widoki, ale żeby to zobaczyć, to trzeba - niestety - trochę się namęczyć). Mimo tego, że dostałyśmy mapkę, my i tak na przekór wszystkim i wszystkiemu poszłyśmy w drugą stronę. Umordowane, spocone, zmęczone (przeklinałam na czym świat stoi), przy temperaturze chyba 50 stopniu Celsjusza, miałyśmy dość. Nic w tym dziwnego, skoro poszłyśmy "od tyłu", od tej trudniejszej strony... Jak się szybko okazało, miało to swoje plusy, właściwie same plusy... Byłyśmy same, bez całego tego tłumu z busa, którym razem przyjechałyśmy. Po dotarciu na szczyt grzbietu góry, widok wynagrodził nam wszystkie trudności wspinaczki.
Po krótkiej wymianie uprzejmości, najpierw z żołnierzami gruzińskimi, a kawałek dalej z żołnierzami azerskimi poszłyśmy dalej po to, żeby minąć się z naszymi współpasażerami z busa. Zeszłyśmy z tej góry same, dziękując w duchu za to, że w samotności mogłyśmy kontemplować piękno przyrody i oglądać freski w grotach na szczycie góry Garedża.
Pod wieczór wracamy do Tbilisi. To był fajny dzień, męczący, ale naprawdę fajny. Odmienność krajobrazów po raz kolejny sprawiła, że Gruzja dla mnie pod tym względem to kraj nr 1. Zaledwie dwie godziny od stolicy, zatłoczonego i głośnego miasta, można doświadczyć ciszy i spokoju wśród gór i pustyń (bo ten rejon, rejon południowo-wschodni, przy granicy z Azerbejdżanem, jest totalną pustynią, pustkowie takie, że poza naszym busem nie spotkałam tam żywej duszy).
Czwartego dnia w Tbilisi, wcześnie rano, przyszło nam pożegnać naszego gospodarza i jego rodzinę. Po ostatniej pożegnalnej kawie po turecku udajemy się na dworzec Didube, nasz cel na kolejne dwa dni to Kazbegi (lub Stepancminda - jak kto woli). Kochane góry - witajcie znowu!!! Jedziemy marszrutką słynną Gruzinską Drogą Wojenną, zatrzymując się po drodze przy twierdzy w Annanuri.
Na temat naszego pobytu w Kazbegi mogę napisać tylko tyle, pogodowa porażka. No ale cóż, nie wszystko jest zawsze piękne i kolorowe. Nocleg miałyśmy zarezerwowany wcześniej na booging.com. - Anano Guest House. Miejscówka ok, czysto, schludnie, ze śniadaniem. Naszym celem był oczywiście klasztor Cminda Sameba i widoki, widoki, widoki... Tym razem nam się nie udało... Tak jak pierwszego dnia wieczorem, po przyjeździe na miejsce, pogoda była w miarę znośna
tak nazajutrz jak i na następny dzień, deszcz i niskie chmury nie dawały żyć. Niskie chmury - o ile tak można to nazwać - wioska położona jest na wysokości 1750 m n p m, może dlatego pogoda tam jest tak nieprzewidywalna.
Pomimo nieprzerwanie padającego deszczu, zaryzykowałyśmy wspinanie się do monastyru. Nie wiem na co liczyłyśmy, ale im wyżej byłyśmy, tym wcale nie było lepiej. Umordowane, zmęczone, spocone, mokre, wściekłe, dotarłyśmy pod klasztor. Z super widoków zapierających dech w piersiach, które wcześniej naoglądałam się w internecie, zobaczyłam zaledwie to...
Mój żal o trud bezsensownej wspinaczki był tak duży, że nawet byłam skłonna zapłacić tym Gruzinom wwożącym turystów w tych ich "łazikach" pod klasztor. Ale niestety pogoda nie odpuszczała. Mgła przez cały dzień nie dawała za wygraną, jak widać to jest kolejny powód by tam wrócić! :-)
Zamiast tego, popołudnie spędziłyśmy na szwędaniu się po okolicy
a wieczór w miejscowej knajpie, gdzie poznałyśmy zabawną parkę z Gdańska, z którymi przyszło nam podróżować przez kolejne kilka dni (choć nawet jeszcze o tym nie wiedziałyśmy).
Michał i Marysia następnego dnia mieli się udać do Batumi pociągiem, nikt się nie spodziewał, ze los skrzyżuje nasze ścieżki w Signagi, na dodatek w tym samym hostelu :-) ale po kolei...
Z Kazbegi wyjechałyśmy dość wcześnie rano. Plan był taki, dotrzeć z powrotem do Tbilisi, a tam, szukać transportu w rejon Kachetii. Gdziekolwiek, byle w słynny rejon winnic. Po przeszło tygodniu nauczyłyśmy się pić wino "na gruzińskich warunkach", byłyśmy gotowe na więcej :) Decyzję w podjęciu miejsca i noclegu w Kachetii ułatwiło nam dwóch Gruzinów, którzy zdążyli zareklamować nam swój hostel zaraz po tym, jak dotarłyśmy na Didube w Tbilisi. Tak zakręcili i zagadali, że zgodziłyśmy się w ciemno. Zorganizowali nam transport :) bo nadmienić muszę, że w Tbilisi są dwa duże dworce kolejowe (jak i "marszrutkowe" zarazem) - Didube i Samgori. W zależności, w który rejon kraju chcemy się dostać, to na odpowiedni dworzec trzeba się udać... I tak, akurat Kazbegi (północ kraju) obsługuje Didube, a rejon Kachetii (wschód) - Samgori. Nie trudno się domyślić, że oba dworce są na dwóch różnych końcach miasta :-)
Nasi nowi znajomi podrzucili nas na marszrutkę na Samgori, jednak okazało się, że odjechała przed momentem. Następna za 2 godziny... Ale dla nich to żaden problem, żeby nie stracić potencjalnych klientów szybko zorganizowali nam "prywatny transport" :) Jakaś zaprzyjaźniona rodzina robiła zakupy w stolicy więc w drogę powrotną wsadzili im nas na tylne siedzenie :) Po dwóch godzinach bezpiecznie dotarłyśmy do Signagi, a nasz prywatny kierowca z rodziną odstawił nas pod same drzwi domu Nato&Lado Guesthouse :-) Luksusów może tam nie było, raczej tradycyjne warunki gruzińskie, ale za tą cenę (o ile dobrze pamiętam 20 GEL) całkiem ok. No i atmosfera, którą stworzyła właścicielka była bezcenna. Tradycyjna supra (gruzińska uczta) - taka prawdziwa, ze stołem pełnym jedzenia, czaczą, winem, śpiewem i co jeszcze tylko, którą zorganizowali nam któregoś wieczoru, była fajnym, miłym akcentem i na pewno zapamiętam to na długo. Słynne gruzińskie toasty, przepyszne jedzenie, swojskie wino, a w ciągu dnia możliwość zwiedzenia winnic i okolicy Signagi spowodowały, że decyzja o noclegu akurat w tym miejscu, była strzałem w dziesiątkę.
Być może i było robione to wszystko pod turystów, żeby się podobało i żeby przekazywali innym, że to miejsce godne polecenia, nie mniej jednak, ciepło i dobroć, które płynęły z serca naszej gospodyni dało się wyczuć od razu. Atmosfera, z jaką nas przyjęła i ugościła, pokazała nam tą prawdziwą gościnność, jaką noszą w sobie Gruzini.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, po kilku godzinach od naszego przyjazdu do Signagi, w tym samym miejscu zjawili się nasi znajomi z Kazbegi: Marysia i Michał. Ucieszyłyśmy się, gdyż z ekonomicznego punktu widzenia obniżyły nam się koszty wycieczki po winnicach :)
Następnego dnia pojechaliśmy w czwórkę, Goga - brat naszej właścicielki był kierowcą i przewodnikiem w jednym. Byliśmy w 3 winnicach (łącznie z degustacją...), zwiedziliśmy okoliczne zamki i monastyry. Nie zabrakło też pysznego obiadu w przydrożnej knajpie i żartów, z których śmialiśmy się jeszcze następnego dnia.
Popołudnie zleciało nam na zwiedzaniu miasteczka i podziwianiu miejscowego rękodzieła.
Gdy nasz pobyt w Signagi dobiegł końca skorzystaliśmy z propozycji podwiezienia do Tbilisi przez męża naszej gospodyni. I tak jechał w tamtą stronę, więc za niewielką opłatą zabrał naszą czwórkę ze sobą. Przynajmniej było szybko, bez przesiadek i wygodnie :)
Po raz któryś z kolei znalazłyśmy się na Didube :) Zostało nam 3 dni do odlotu do domu. Zastanawiałyśmy gdzie jechać, co jeszcze zobaczyć? Może wrócić w góry? Przecież tam było super, a może pogoda tym razem dopisze w Kazbegi... Zdecydowałyśmy, że jedziemy do... Batumi :-) Włóczęgę po Gruzji zakończymy w słynnym kurorcie nad morzem :)
To była najdłuższa podróż marszrutką jaką przyszło nam odbyć, jakieś 6 godzin w drodze...
Przemierzyłyśmy właściwie cały kraj ze wschodu na zachód i wieczorem byłyśmy w Batumi. Załatwiłyśmy sobie nocleg i padnięte po wyczerpującym dniu w podróży poszłyśmy spać.
Batumi to jeden z najważniejszych portów nad Morzem Czarnym i stolica autonomicznej republiki Adżarii. To między innymi tutaj jest osadzony jeden z wątków mitu o Argonautach i poszukiwaniu złotego runa. W drugiej połowie XIX w. miasto zostało połączone z Baku (Azerbejdżan) linią kolejową a potem "ropociągiem". Był to wielki rozkwit miasta, przyjeżdżali przedsiębiorcy, budowali liczne pałace, które do dnia dzisiejszego stanowią ozdobę miasta. Powstały słynne ogrody i parki Batumi - z Batumskim Ogrodem Botanicznym na czele.
W ostatnich latach można zauważyć prawdziwy rozkwit, a to głownie za sprawą prezydenta Saakaszwilego, który w czasie swoich rządów nie tylko odbudował Batumi, ale również zadbał o promocję miasta. To taki "kaukazki Dubaj". Przemierzamy główną nadmorską promenadę, podziwiamy budowle które tu powstały: tzw Park Cudów, w którym jest punkt widokowy Diabelski Młyn, Wieża Gruzińskiego Alfabetu, Latarnia Morska i Wieża Czaczy (wieża liczy 25 metrów a na jej szczycie znajduje się zegar. To co czyni wieżę tak wyjątkową, to fakt, że na kolumnach ulokowane są 4 sensory, z których płynie czacza, która jest darmowa. Czy faktycznie to prawda, nie miałyśmy okazji się przekonać :) )
Podziwiamy fontanny, których w Batumi jest mnóstwo, wrażenie robią dopiero wieczorem, kiedy jest ciemno, a one wszystkie podświetlone, przyjemnie ochlapują ciało spalone słońcem.
Wieczory spędzamy na Placu Piazza przy winie i chinkali. Tutaj też próbujemy chaczapuri w wydaniu adżarskim, czyli w przeciwieństwie do pozostałych chaczapuri imeruli i megruli, które mają kształt okrągłego placka, ten ma kształt łódki, z serem i jajkiem w środku.
Plac Piazza - niejako wizytówka Batumi, jeden z najładniejszych placów, na którym odbywają się wszelkie kulturalne imprezy, mieszczą się tu popularne restauracje, bary i kawiarnie. (Wbrew pozorom, wcale nie jest drogo)
Odwiedzamy także słynny Ogród Botaniczny, jest tak gorąco, że chociaż tutaj można się schować w cieniu wielkich drzew. Można podziwiać roślinność z całego świata. A mapa, którą się dostaje po zakupie biletu wstępu ułatwia poruszanie po tym olbrzymim terenie.
Ogród jest podzielony na 9 rejonów geograficznych, każdy ze specyficzną dla siebie roślinnością: Zakaukazia, Australii, Nowej Zelandii, Himalajów, Azji Wschodniej, Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Meksyku i basenu Morza Śródziemnego. Oprócz tego znajdują się tu trzy parki: Górny, Dolny i nadmorski.
Nadszedł nasz ostatni dzień w Gruzji. Musiałyśmy się rano wymeldować z hostelu i stałyśmy się niejako "bezdomne". Wylot z Kutaisi był dopiero o 6 rano dnia następnego... Ostatnia marszrutka zmierzająca na lotnisko jest o 21.00, tak więc cały dzień przed nami. Pół z tego dnia spędziłyśmy na plaży, potem oglądnęłyśmy show w Delfinarium, potem znowu zaległyśmy w parku na trawie, aż do wieczora... Odebrałyśmy nasze plecaki i pobiegłyśmy na "dworzec marszrutkowy". Jak się okazało, bieg wcale nie był konieczny, gdyż nikt tak naprawdę nie wiedział o której odjedzie ostatnia marszrutka do Kutaisi :) Przyzwyczajone już do takich sytuacji, w ogóle nas to nie zdziwiło, ani nawet odrobinę nie zdenerwowało :) Zamiast tego chłonęłyśmy klimat, panowie kierowcy ciągle nas zabawiali, częstowali kawą po turecku i dbali o to, byśmy się nie nudziły. Stwierdzili, że skoro nie znamy rosyjskiego to go poznamy... I właśnie w takiej atmosferze mijały kolejne godziny, a mi coraz bardziej żal było rozstawać się z Gruzją i tymi przesympatycznymi ludźmi. Kilka kaw później, grubo po 23.00 jesteśmy w drodze na lotnisko.
I to już koniec naszej gruzińskiej przygody. Żal zostawiać całe to piękno w czystej postaci, nie zniszczone jeszcze aż tak bardzo przez masową turystykę. Życzę sobie z całego serca, by kiedyś tam wrócić. By jeszcze raz poczuć powiew wiatru w górach Kaukazu, przemierzyć marszrutką najdzikszą drogę, wypić toast za miłość i przyjaźń najpyszniejszym winem, dać się ponieść opowieściom o zamierzchłych czasach i wykąpać się w Morzu Czarnym. Spędzić choć jeden wieczór na murach twierdzy Narikala podziwiając nocną panoramę Tbilisi i spróbować zatrzymać czas, by chwile tam trwały jak najdłużej :-)
Poniżej link do mapki, raczej poglądowo - gdzie byłyśmy...
https://www.google.pl/maps/@42.2512689,42.890803,8z/data=!3m1!4b1!4m2!6m1!1szD4ektvN_Suc.kbzgprhNDr0M?hl=pl