+4
NasiGoreng.pl 20 sierpnia 2014 12:31

Nas niestety na wyspy szczęśliwe nikt nie zabrał – sami musieliśmy taką wyspę znaleźć i się na nią dostać. Po długim researchu zdecydowaliśmy, że szansę na zostanie naszą szczęśliwą wyspą dostanie Koh Muk (zwana też Ko Muk, Koh Mook i Ko Mook) – mała wysepka leżąca na Morzu Andamańskim, w niewielkim oddaleniu od południowego wybrzeża Tajlandii…

Aby tam dotrzeć najpierw spędziliśmy 15 godzin w pociągu z Bangkoku do miasta Trang. Podróż okazała się bardzo przyjemna z dwóch powodów. Po pierwsze, około godziny 20, za sprawą jednej z całej rzeszy osób obsługujących pociąg, miejsca siedzące zamieniały się w zaścielone łóżka, dodatkowo pod sufitem pojawiał się górny rząd łóżek. Po drugie, spotkaliśmy bardzo sympatycznych rodaków – Bartka i Wiolę podróżujących z córką Kają. Nie wypadało spędzić czasu w pociągu inaczej niż na nocnych rozmowach Polaków przy piwie i whisky z kolą. Kolejnym etapem podróży był transport minivanem do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Trang małego portu Kuan Tungku. A na koniec przeprawa promem na Koh Muk. Podróż długa, ale czego się nie robi chcąc dotrzeć na swoją szczęśliwą wyspę.


Druga klasa tajskiego pociągu dalekobieżnego w wersji dziennej (czyli na siedząco)


A to już ten sam wagon w wersji sypialnej – za niebieskimi kotarami snem sprawiedliwych śpią zmęczeni (albo pijani) podróżnicy

Wsi spokojna, wsi wesoła

Koh Muk tym różni się od innych okolicznych wysepek, że znajduje się na niej sporych rozmiarów wioska rybacka (na pozostałych działają jedynie resorty dla turystów). Dla niektórych jest to argument, żeby Koh Muk omijać (a bo brudniej, głośniej, gorzej pachnie…), dla nas był to argument zdecydowanie przemawiający za tą wyspą – nadawał jej autentyczności. Wioska dawała nam szanse na obserwowanie życia rybaków i ich rodzin i nawiązania z nimi kontaktu. Dodatkowym plusem było to, że zamieszkałe wysepki są tańsze od tych „bezludnych”, zaludnionych jedynie resortami turystycznymi.

Życiem wioski rządzą odpływy i przypływy, gdyż głównym środkiem komunikacji są łodzie (są miejsca na wyspie, na które da się dostać jedynie od strony wody). Co nie znaczy, że nie spotyka się pojazdów kołowych – po labiryncie wioskowych ścieżek z dużą prędkością kursują mototaksówki (Mister, taxi?), skutery (Mister, motorbike?) i jedna ciężarówka (do tej pory głowimy się, jak udało się ją tam przetransportować). Ponieważ wyspa znajduje się na terenie zagrożonym tsunami, co kilkadziesiąt metrów można napotkać tablice informujące, jak zachowywać się w przypadku zagrożenia i wskazujące najbliższą drogę ewakuacyjną.


Skromne domy rybackie


Łodzie (część rybacka, a reszta turystyczna)


Jeszcze więcej (a raczej mniej) łodzi


A tak wyglądają łodzie, gdy jest odpływ


Zagrożenie tsunami


Tablice informujące o tym, co robić w przypadku tsunami (w skrócie – biec tam, gdzie pokazuje strzałka)

Sporą przygodą było dla nas eksplorowanie miejscowej sceny kulinarnej. Zaczęliśmy zachowawczo stołując się w położonej w centrum wioski knajpce, którą niepodzielnie rządziła Big Mama (była rzeczywiście duża, szczególnie na standardy tajskie). Serwowane przez nią pad thai i rozmaitych kolorów curry z ryżem mogliśmy jeść, i jedliśmy, na śniadanie, obiad, kolację. Kolejnym miłym miejscem była rodzinna restauracja o tajsko brzmiącej nazwie Hilltop (słowo rodzinna nabiera w niej zupełnie nowego znaczenia, pracowała tam cała rodzina, obsługiwały nas dzieci, wieczorami obok stolików zasypiały najmłodsze brzdące). Oprócz solidnych porcji można tam było zawsze liczyć na żarty z tamtejszymi dzieciakami, czy też ciekawostki przyrodnicze serwowane przez ojca rodziny (a to przyniósł nam cykadę, a to pokazał gadającego ptaka). Do naszych ulubionych dań na wyspie dołączyły też:

- liczne odmiany naleśników serwowanych przez Panią Naleśnik (najlepsze były limonkowe z cukrem)

- odkryta w drodze do Państwa Hilltopów zupa nudlowa serwowana przez Panią Zupę (gdy powiedzieliśmy jej, że robi najlepszą zupę, jaką jedliśmy do tej pory w Tajlandii, mało się nie popłakała ze wzruszenia…),

- grillowane szaszłyczki z kurczaka po zeta za sztukę (dostępne jedynie ok 15:00), obłędnie przyprawianę przez Panią Barbecue – łatwo tam trafić, na lewo od Big Mamy, zaraz przy Pani Naleśnik i Panu Supermarkecie (prowadził niewielki sklep o zbyt wiele obiecującej nazwie – Jedyny Supermarket na Koh Muk),

- smażone w głębokim tłuszczy banany i bataty u Pani Patelni.

Słowem (trzema) – kulinarna swojska sielanka.


Tajska klasyka na talerzu, czyli pad thai


Tajska klasyka w butelce, czyli Chang (w tle – Wielki Szu)

Mój jest ten kawałek podłogi

Do szczęścia potrzebowaliśmy też miejsca, w którym mogliśmy się przespać i wziąć prysznic. Nasz wybór padł na Coco Lodge, gdzie co prawda pierwszą noc spędziliśmy w namiocie, ale potem przydzielono nam piękną bambusową chatę, której największą dla nas atrakcją była wyłożona kamieniami, muszlami i storczykami łazienka. Jej stałymi bywalcami, oprócz nas, były żaby i jaszczurki (komarów nie liczę – nie nadaliśmy im praw domownika i traktowaliśmy jak intruzów).


Nasza ekskluzywna willa z zewnątrz


Kolejne królewskie łoża


Bambusowa łazienka z orchideami (uważni obserwatorzy zauważą również nogi fotografa)

Zagubieni w dżungli

Nie po to jednak popłynęliśmy na Koh Muk, żeby jeść, pić albo przebywać w bambusowej chacie, więc po trzech dniach w hamaku przy bambusowej chacie, najedzeni, wypici i zregenerowani zdecydowaliśmy się na… zejście z hamaka (oczywiście zaraz po krótkim odpoczynku po pysznym śniadaniu u naszych znajomych). Naszym celem – przygoda, a drugim imieniem – odwaga. Na mapie Koh Muk znaleźliśmy odizolowaną od świata plażę – Sabay Beach. Od naszych znajomych lokalsów dowiedzieliśmy się, że można na nią dojść lądem, poprzez góry i dżunglę („no problem, OK, OK mister”). Tego nam było trzeba!

Jednego upalnego przedpołudnia wyruszyliśmy wyposażeni w prowiant (wiadomo!) na ekspedycję do Sabay Beach. Po kilkunastu minutach (gdy już zjedliśmy cały prowiant) prowadząca z wioski ścieżka doprowadziła nas do dżungli. Następnie ścieżka podzieliła się na kilka ścieżek. Wybraliśmy jedną z nich, następnie wybrana ścieżka podzieliła się na kilka ścieżek, następnie… itd. Kolejne wybory na chybił trafił. A bardziej chybił, bo nagle ścieżka się skończyła. Trudno, trzeba się cofnąć. Tyle, że nie udało nam się cofnąć „do tyłu”, tylko jakoś w bok, bo choć jeszcze udawaliśmy, że się nie zgubiliśmy, to już dawno się zgubiliśmy. Po kilkudziesięciu minutach kluczenia podjęliśmy męską decyzję – rezygnujemy z poszukiwania plaży i zarządzamy odwrót. Tylko jak wrócić do wioski? Wystawiłem naśliniony palec ku wiatrowi, Piotrek szukał mchu na pniach i stwierdziliśmy, że pójdziemy… o tam, mając nadzieję, że los wskaże nam najlepszą drogę. Wskazał nam najgorszą, ale w dobrym kierunku. Ścieżka biegła niepokojąco stromo w dół przez urwisko. Każdy miał inną technikę pokonywania urwiska – ja się zsuwałem „na czterech łapach”, a Piotrek pomocy szukał w mojżeszowym kiju służącym za trzeci punkt podparcia. Potem było już łatwo, bo skakaliśmy po skałach wyschniętego strumienia, przeszliśmy po zgubionych przez lokalnych drwali tekowych dechach nad kolejną przepaścią, pokonaliśmy kilka kłód, przedarliśmy się przez chaszcze, czepialiśmy się lian i… wyszliśmy wprost na Koh Mook Resort, a stamtąd już blisko było do „domciu”, oswojonego hamaczka i oczywiście do jedzenia.


Ścieżka wgłąb wyspy


W środku wyspy, wokół dżungla, a ścieżka się gdzieś zgubiła (albo my ją zgubiliśmy)

Wyspowy banał, czyli złota plaża i turkusowe morze

Z tym turkusem, to nie jestem pewny, może to lazur? W każdym razie kolor wody wokół Koh Muk oraz majaczące na horyzoncie zarysy innych wysp kusiły nas na tyle, że zapragnęliśmy choć na chwilę pożegnać się z naszą szczęśliwą wyspą i sprawdzić, co jest dalej. Pierwotnie zamierzaliśmy wypłynąć kajakiem, ale Ciocia Dobra Rada, czyli właścicielka Coco Lodge stwierdziła, że to za daleko i skończy się tak jak wyprawa do dżungli. W związku z tym, że nasza odwaga i buńczuczność były (chwilowo) w okolicach stanów bardzo niskich, to zamiast kajaka zaokrętowaliśmy się na większą jednostkę pływającą celem dotarcia na pobliską wyspę Kradan oraz okrążenia Koh Muk.

Koh Kradan uznawany jest podobno za ładniejszą siostrę Koh Muk. Rzeczywiście, plaże tam niebrzydkie, a woda ma ładny kolor, ale to miejsce typowo turystyczne, bez lokalnego uroku Koh Muk. Co nie znaczy, że z plaży na Koh Kradan nie skorzystaliśmy. Poleżeliśmy, popływaliśmy, czyli: nuda i banał – nie ma czego zazdrościć… :-). Całkiem przyjemne było snorklowanie, choć zdecydowanie ciekawsze przy Koh Muk niż Koh Kradan (szczególnie kolorowe miękkie koralowce zrobiły na nas wrażenie).

Na szczęście spokój rejsu został przerwany energicznym machaniem rąk i krzykami Pana Łódki – szefa naszej łajby. Zblazowani odwróciliśmy głowę w kierunku przez niego wskazywanym, gdy nagle kilka metrów od naszej łodzi wynurzyła się płetwa (taka płetwa, przy której w głowie automatycznie włącza się muzyczka ze „Szczęk” – „tu, tu, tu, tu… tu, tu, tu, tu…”). Po płetwie przyszła kolej na ogromne, kilkumetrowe cielsko, w kolorze czerwonawym (jest taki kolor?) z białymi cętkami. Przez moment zrobiło się groźnie, jednak nasz przyjaciel Pan Łódka, ekspert od morskiej fauny rzucił „Łejl szark, noł it pipyl”, czyli „rekin wielorybi, nie je ludzi” (chyba). Ale jakby chciał, to pewnie bez trudu wywróciłby naszą łajbę. Na szczęście nie chciał, kilkakrotnie okrążył naszą łódź i odpłynął (niestety nie udało się go uchwycić na zdjęciu).


Nasz statek wycieczkowy




Dobijamy do wyspy Kradan


Obiad na plaży (za kilka chwil uśmiech zniknie z twarzy Piotrka – kurczak okazał się diabelsko pikantny)


Morze widziane z perspektywy plaży na wyspie Kradan


To samo morze plus moje stopy i kąpielówki widziane z perspektywy głowy (też mojej) chowającej się przed słońcem pod drzewem

Jaskinia Emeralda

Największą atrakcją Koh Muk jest Emerald Cave (Jaskinia Emeralda? Może Emerlandy?). Zachodnia część wyspy to w zasadzie jedna wielka ściana skał. Na jednym z klifów, tuż nad taflą wody znajduje się wejście, a raczej wpłynięcie do jaskini. Byłaby to jedna z wielu jaskiń tego typu, gdyby nie fakt, że płynąc około 80 metrów w całkowitych ciemnościach (chyba że ma się wododporną latarkę. My mieliśmy… w plecakach w bambusowej chacie) przez czeluście groty trafia się w końcu na otoczoną z czterech stron skałami małą plażę, do której jedynym sposobem dotarcia jest właśnie owa jaskinia. Przy odpływie można tam również wpłynąć kajakiem. Dobrze zorganizowne grupy wpływają tam w kamizelkach ratunkowych, z oświetleniem, złączeni linką. My wpłynęliśmy tam w sposób bardziej, hmm…, prowizoryczny – bez kamizelek, po ciemku, w dużym stopniu „na czuja”, od czasu do czasu zahaczając kończynami o ściany groty. Na szczęście nie przeszkodziło nam to wypłynąć po drugiej stronie. Jeśli jednak ktoś ma klaustrofobię i boi się ciemności, to Jaskinia Emeralda zdecydowanie nie jest dla niego.


Wycieczka Tajów wprowadzana (wpływywana) do jaskini przez przewodnika


Zachodnią stronę Koh Muk zajmują piękne klify

Kajakiem po Morzu Andamańskim

Marzenia o pływaniu kajakiem po Morzu Andamańskim nie porzuciliśmy ostatecznie, zmieniliśmy jedynie plany z rejsu międzywyspowego na wyprawę wokół wybrzeża Koh Muk. Tym bardziej, że mieliśmy jedno miejsce, na które chcieliśmy dotrzeć za wszelką cenę – nieszczesną Sabay Beach, przez którą kluczyliśmy przez kilka godzin po dżungli. Przyszedł czas na wyrównanie rachunków! Dotarcie na plażę od strony morza okazało się dużo łatwiejsze (to znaczy nie błądziliśmy godzinami), ale nasze ramiona nieźle to odczuły (kajaki na morzu to jednak trochę coś innego niż spływ rzeką).


Wzorowy kajakarz – jeszcze w kamizelce ratunkowej (potem bardziej się przydała do podłożenia pod bolące „siedzenie”)


Jedna z nadmorskich (przymorskich?) grót – niestety próby wpłynięcia do niej zakończyły się niepowodzeniem


Ptaszek (nic więcej na jego temat nie potrafię napisać…)


Sabay Beach – plaża, na którą nie udało nam się dotrzeć lądem, została zdobyta „z morza”

Sport to zdrowie?

W trakcie jednego spacerów po wiosce przechodziliśmy koło boiska do siatkówki, na którym akurat odbywał się mecz. Dorośli, dzieci, kobiety, mężczyźni, a nawet przedstawiciel/ka trzecie płci radzili sobie naprawdę nieźle przebijając piłkę przez siatkę. Usiedliśmy obok, żeby popatrzeć jak grają (choć od początku miałem nadzieję, że zaproponują dołączenie się do gry). Po kilku minutach wymownym gestem ręką padło sakramentalne pytanie: „Chcecie dołączyć?”. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, zrzuciłem klapki i zająłem wskazane miejsce na boisku…

Pierwszy odbiór – piłka ląduje w trybunach (znaczy w zaroślach). Serwis – nie przelatuje przez siatkę. W międzyczasie tratuję jakąś dziewczynkę… Żenada… Potem na szczęście udało mi się odbić kilka piłek, choć szału dalej nie było. I nagle pojawiła się szansa żeby zabłysnąć – widzę jak zagrana przez przeciwników piłka tańczy na siatce i zaczyna opadać na naszą stronę. Nic tylko rzucić się niczym Ignaczak i podbić ją wyciągniętą dłonią. No to się rzucam. Piłkę chyba podbiłem, ale, hmm.., czuję, że coś jest jednak nie tak jak być powinno. Kolana i stopy zaczynają dziwnie piec… Ups, to nie gramy na parkiecie, ani na plaży, tylko na betonie?

Nic to – najważniejsze to robić dobrą minę do złej gry, może nikt nic nie zauważył (a to kręcenie głową i skrywane uśmiechy to zupełnie z innego powodu). Po kilku minutach pobytu na boisku, gdy z zaciśniętymi zębami pokazywałem „Nic się nie stało, twardy jestem” ilość krwi na stopach przekroczyła dopuszczalny ze względów estetycznych limit i niemal na siłę zostałem odesłany do pielęgniarki (cudownym zbiegiem okoliczności boisko znajdowało się przy lokalnym Ośrodku Zdrowia). Pani pielęgniarka okazała się bardzo profesjonalna i miła, w kilka minut oczyściła rany i założyła opatrunki w międzyczasie racząc mnie opowieściami o radościach i bolączkach miejscowej służby zdrowia. Na koniec z pobłażaniem w oczach rzuciła „A teraz wracaj na boisko!”. Wróciłem, gotowy, żeby zmazać plamę na honorze, pokazać im prawdziwą grę duchowego potomka biało-czerwonych drużyn Wagnera, Lozano, Castellaniego, czy Anastasiego. Niestety los nie dał mi tej szansy – opatrunki bardzo szybko się rozwaliły i musiałem zejść… Kariery siatkarskiej na Koh Muk nie zrobiłem… Ale w trakcie kolejnych spacerów mijałem wiele znajomych twarzy, ktoś się przywitał, jacyś chłopcy przybili piątkę, ktoś się kpiąco uśmiechnął. Na kolejny mecz jakoś mnie już nikt jednak nie zaprosił…


Prawie jak Zagumny…


„Nic nie da się zrobić, trzeba amputować”


A jednak udało się ocalić obie stopy, prawie triumfalny powrót na boisko

Pożegnania nadszedł czas

Koh Muk żegnaliśmy z żalem. Odpływaliśmy porannym promem, na który można się było dostać poprzez molo, które jest chyba najbardziej ruchliwą arterią wioski. Szczególnie w godzinach odpływania i przypływania promu, który łączy wyspę z lądem i jest głównym środkiem dostaw żywności i innych artykułów. W związku z czym opuszczając wyspę mogliśmy spotkać po raz ostatni i Panią Pankejk, i Big Mamę, i chłopców z siatkówki, i Panią Zupę, która wciąż miała łzy w oczach. Niby tylko tydzień, a poczuliśmy się emocjonalnie związani z Koh Muk.


Molo – najbardziej ruchliwa droga na Koh Muk ((uważny obserwator dostrzeże na niej również Piotrka)


Zbliża się godzina odpłynięcia promu – wokół wiele znajomych twarzy

Dramatyczny epilog

Zaczęło się od tego, że jak zwykle chcieliśmy przechytrzyć system. Żeby dostać się do Trang, z którego mieliśmy powrotny pociąg do Bangkoku, należało wykupić w jednej z agencji turystycznych na Koh Muk bilet-kombo, który zapewniał przeprawę promem, a następnie przejazd minibusem z portu do Trang. Ale po co płacić agencji skoro można (?) zorganizować to samemu. Wsiedliśmy na prom i wzorem miejscowych zapłaciliśmy niewielką kwotę za przeprawę (turyści zamiast tego pokazywali wystawione przez agencje bilety). Dobra nasza! My vs system: 1-0.

Problemy pojawiły się w porcie, gdzie kierowcy miniwanów bądź to rzucali kosmiczne ceny za transport do Trang, bądź też najpierw obiecywali, że zabiorą nas za rozsądną cenę, ale w ostatnim momencie, gdy należało wsiadać do busika, okazywało się, że priorytetowi okazywali się dla nich turyści z agencyjnymi biletami w ręku i byliśmy odganiani niczym natrętne muchy. Szkoda, że nie rozumieli rzucanych przez nas przekleństw, może zrozumieliby skalę naszej desperacji. W każdym razie My vs. system: 1-1.

Na szczęście oprócz turystycznych miniwanów do portu podjeżdżały raz na jakiś czas pick-upy, które odbierały przywiezione przez promy towary bądź też zaprzyjaźnionych miejscowych. Z miną a la (to z francuska, tylko nie mogę znaleźć kreseczki do akcentu nad pierwszym „a”) „niech mnie ktoś przygarnie” zaczeiliśmy jednego z takich kierowców. Po krótkich, zakończonych pełnym sukcesem negocjach cenowych (kierowca rzucił kwotę, ja odpowiedziałem „ok.”) wylądowaliśmy na pace samochodu zmierzającego do Trang. Ha, ha! My vs. system 2-1!

W centrum Trang daliśmy znać kierowcy, żeby nas wysadził. W związku z tym, że zatrzymał się na ruchliwej ulicy szybko rozliczyliśmy się z nim i zgarnęliśmy z paki plecaki. A że wysadził nas przy sympatycznie wyglądającej restauracyjce niewiele myśląc weszliśmy do niej chcąc coś zjeść. Zrzucając rzeczy koło stolika nagle coś mnie tknęło – hmm, coś mało tych plecaków… Okazało się, że brakowało mojego małego plecaka, w którym miałem część dokumentów, kilkaset dolarów, telefon, aparat fotograficzny, czytnik ebooków, majątek życia… Zdenerwowany wybiegłem z restauracji, ale nie było już śladu po samochodzie, który odjechał z moim plecakiem na pokładzie. Nie wiedzieliśmy, dokąd ten samochód zmierzał, nie znaliśmy jego kierowcy ani pasażerów, nie zapamiętaliśmy numerów rejestracyjnych, ani marki. Czarna rozpacz, sytuacja beznadziejna. My vs. system 2 – milion.

Chcecie wiedzieć, jak zakończyła się przygoda z plecakiem?

Zapraszamy na: http://nasigoreng.pl/2014/02/25/wyspyszczesliwe/

Więcej naszych relacji na http://nasigoreng.pl/

Zapraszamy również na https://www.facebook.com/nasigorengpl - polub nas!

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

raphael 25 sierpnia 2014 21:25 Odpowiedz
Gratuluję wyprawy i dużej ilości szczęścia :)
refiko 26 sierpnia 2014 21:01 Odpowiedz
Bardzo ciekawie prezentuje się ta wyspa, a sama relacja bardzo fajna! Będę musiał ją rozważyć podczas grudniowej wyprawy do Azji! Dzięki!