Moja pierwsza wyprawa w nieznane. Bez konkretnego planu, bez biura podróży, z jednym bagażem podręcznym, sama, z zupełnie obcymi ludźmi, w dodatku do całkiem innego świata - Afryka. To było trzy lata temu. W związku z tym, że to właśnie podróż do Maroka, sprawiła, że stałam się jeszcze bardziej ciekawa świata, postanowiłam "przypomnieć" sobie krok po kroku włóczęgę po tym pięknym kraju i opisać ją tutaj. Dzielenie się wspomnieniami i miłymi wrażeniami to fajna sprawa :-) A Ania, moja towarzyszka podróży, okazała się świetną kompanką, z którą razem odbyłyśmy potem jeszcze wiele wypraw, krótkich i długich.
Ta pierwsza wielka przygoda zaczyna się na lotnisku w Balicach, skąd ruszamy do hiszpańskiej Malagi. Początek kwietnia nie był w Polsce łaskawy jeśli chodzi o pogodę w tym czasie... Pamiętam mnóstwo śniegu i niebo zasnute grubą warstwą chmur. Tak grubą, że wiele długich minut minęło, nim samolot wzbił się ponad ten chmurzasty syf i wyszło słońce :-) Po wylądowaniu w Maladze - inny świat - słońce, gorąco, od razu zmiana obuwia na sandały :) I wszystko zaczęło mi się podobać. Przede mną cudowne dwa tygodnie w słońcu i już nie mogłam się doczekać tego co będzie...
Pierwszy nocleg zarezerwowałam w La Linea de la Concepcion tuż przy Gibraltarze. (To była jedyna "miejscówka" rezerwowana z wyprzedzeniem. Potem, szukałyśmy już w danym miejscu, w którym akurat wylądowałyśmy). Do La Linea dojechałyśmy po południu, akurat miałyśmy kilka godzin na zwiedzenie Gibraltaru. Wjechałyśmy kolejką na skałę, spacerowałyśmy uliczkami miasta i kiedy zaczęło się ściemniać wróciłyśmy na stronę hiszpańską.
Następnego dnia rano złapałyśmy autobus do Algeciras, bo stamtąd popłynąć promem do Ceuty. Im bliżej portu tym pojawiają się panowie sprzedających bilety na prom. Oczywiście ceny dużo wyższe, więc nawet się nie zastanawiając uderzamy do okienka jednej z firm przewozowych (bodajże było to Acciona). Po jakiejś godzinie schodzimy na ląd. I choć to jeszcze wciąż Hiszpania, to to co widać wokół, wyraźnie przypomina już bardziej Afrykę niż Europę. Jest pięknie!
Czekamy na autobus, który zawiezie nas na samą granicę. Potem już tylko formalności, wypełnianie formularza wjazdowego, pieczątki w paszport i voila. Jeszcze tylko cofamy zegarki o 2 godziny i witaj przygodo.
Jedziemy taxi do Chefchaouen - niebieskiego miasta. Rozgadany kierowca zabawiał nas rozmową przez dwie godziny, ale jak się okazało to nie był wyjątek. Ludzie w Maroku są niezwykle otwarci i życzliwi. Przynajmniej my trafiałyśmy na właśnie takich, szczerych i często bezinteresownych. Nie wiem - może dlatego że byłyśmy same, dwie dziewczyny. Ani razu nie odczułam żadnego zagrożenia. Wręcz przeciwnie. To w dużej mierze spowodowało, że moje wspomnienia są tak pozytywne, a ludzie poznani po drodze tak barwni. Chefchaouen - niebieskie miasto. Jak z bajki :-) zauroczyło mnie swym położeniem pośród gór i wszechobecnym kolorem niebieskim. Prawie od stu lat maluje się domy w ten sposób, podobno zapewnia to szczęście i chroni przed "złym spojrzeniem". Dodatkowo - kolor niebieski odstrasza owady :-) i co najważniejsze powoduje, że tutejsza medyna ma niepowtarzalny urok - jedyny w swoim rodzaju.
Znalazłyśmy nocleg na jedną noc i udałyśmy się w głąb labiryntu ciasnych zaułków i uliczek. Na szczęście miasteczko nie jest duże, więc łatwo można było się odnaleźć.
Pierwszy marokański posiłek tadżin i zachwyt nad ich kuchnią pozostał do końca. Zakochałam się w marokańskiej herbatce zwaną berber whisky (aczkolwiek wolę ją bez tej olbrzymiej ilości cukru :-) ) Od tej chwili dzień bez herbatki z miętą był dniem straconym :)
Następnego ranka zjadłyśmy śniadanie przy głównym placu i przez przypadek załatwiłyśmy sobie podwózkę do Meknes :-) przez przypadek, bo w planie miałyśmy udać się autobusem do Fezu. Jednak okazało się że nie ma już miejsc w autobusie na ten dzień i kelner przyszedł nam z pomocą. Jego znajomy jechał akurat do Meknes więc mógł nas zabrać za niewielką opłatą... Meknes też było w planie, ale po Fezie :) dlatego nie zrobiło nam to zbytnio różnicy. Umówione na daną godzinę przy postoju taksówek stawiłyśmy się i po utargowaniu ceny odpowiedniej na naszą kieszeń ruszyłyśmy z panem taką oto furą :-)
przynajmniej było wygodnie, arabskie rytmy w tle, pan opowiedział nam o Maroku, o swojej rodzinie, o pracy (miał firmę organizującą wypady na pustynię - jak zresztą większość ludzi biznesu - tam :-) ) Dzięki uprzejmości pana kierowcy zatrzymaliśmy się w Volubilis, jakieś 30 km przed Meknes. Powoli zaczynałam naprawdę wierzyć w to że ci ludzie nie tylko chcą wyciągać od nas pieniądze, ale zwyczajnie - traktować bardziej "ludzko". Może to te nasze uprzedzenia, myślenie typu "jak to tak za darmo? Niemożliwe!" A jednak, zawiózł nas tam i dał nam godzinę na zobaczenie kompleksu. Zwiedziłyśmy najstarsze ruiny archeologiczne w Maroku, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Starożytne miasto, stolica rzymskiej prowincji Mauretania Tingitana ze znakomicie zachowanymi mozaikami z okresu rzymskiego.
Po jakiś 6 godzinach podróży podziękowałyśmy i pożegnałyśmy naszego kierowcę w centrum Meknes a same udałyśmy się do serca medyny na poszukiwanie noclegu. Miasto ma niezwykle bogatą historię, zwane miastem królewskim, było stolicą kraju za czasów panowania Mulaja Ismaila. Zbudowano tu rezydencję królewską, podobno wspanialszą niż francuski Wersal.
Kolejnym przystankiem był Fez, w którym zatrzymałyśmy się na dłużej... Dojechałyśmy tam lokalnym autobusem kursującym pomiędzy Meknes i Fez. Prawdziwa przygoda z miejscowymi. Nie był to autobus państwowych linii CTM ani Supratours tylko taki zwykły, trochę zdezelowany, ale za to z klimatem :-) 3 dni w Fezie spędziłyśmy na eksplorowaniu medyny, ciągłym gubieniu się w niej i odnajdywaniu. Mówi się, że to kulturalna stolica kraju, od 1981 r. wpisana na listę UNESCO. I choć hałas, gwar i ścisk jest tu wszechobecny - rzeczy za którymi raczej nie przepadam, to Fez jest takim miejsce, do którego chciałabym wrócić. (właściwie to zachwyciło mnie bardziej niż Marrakesz). W uliczkach medyny zawsze znajdzie się ktoś, kto jest chętny na pokazanie wszystkich najważniejszych i interesujących miejsc, bez zgubienia się. Oczywiście taka usługa nie jest darmowa :-) nam wystarczył nasz "papierowy" przewodnik i mapka od właściciela hostelu w którym się zatrzymałyśmy :) to dopiero była przygoda! W labiryncie uliczek i zaułków roznosi się zapach orientalnych przypraw, tutaj życie toczy się od tysięcy lat w tym samym rytmie, wyznaczanym przez śpiew muezina 5 razy dziennie. Rzemieślnicy pracują w miniaturowych warsztatach, tak jak ich przodkowie, kobiety pędzą na targ a dzieci gonią po ulicach. Staruszkowie w tradycyjnych galabijach popijają berber whisky i osiołki noszą kosze z przyprawami. Zatracamy się w tym klimacie i przez 3 dni zwalniamy tempa, dostosowując się do rytmu miasta.
A potem wpadamy na szatański pomysł - wypożyczamy samochód. (Chcemy jechać na pustynię, potem do wąwozów Todra i Dades, Ait Benhaddou i do Marrakeszu) Auto będzie najlepszą opcją, przynajmniej będziemy niezależne. W tym celu musiałyśmy dostać się do "Nowego Miasta" Fezu. I tu znowu przychodzą z pomocą miejscowi. Jak zwykle zgubiłyśmy się, ale na szczęście wiara w ludzi pozostała. Pewien miły pan podwiózł nas dwa skrzyżowania dalej, pod same drzwi wypożyczalni Herz. Po dokonaniu formalności dostałyśmy naszą "bestię". Przygód było co nie miara, głównie dlatego że pracownik wypożyczalni, przekazujący samochód mówił, tylko po francusku i arabsku i trudno było zgadnąć, w którym momencie przekazywał informację o tym, że w samochodzie jest dziurawy bak i mamy tankować tylko do połowy :-) Prosimy jeszcze o "wyprowadzenie" nas z zatłoczonego centrum na wylotówkę w stronę Sefrou (najbliższe większe miasto w drodze na południe) i już pełne nadziei i wiatru we włosach gnamy na pustynię. Przed nami jakieś 500 km. Mamy pięć dni na to żeby dostać się do Marrakeszu i tam oddać auto. Po przejechaniu 100 km postanawiamy zatankować do pełna i sprawdzić ile to autko spala. Zatrzymujemy się na małej stacji w jakiejś wiosce berberyjskiej i tu się właśnie okazuje, że jest dziura w baku. Całe szczęście ogarnięty pracownik stacji, po wjechaniu na kanał, wyjaśnił, dlaczego benzyna zalała nam stopy przy tankowaniu. Umyli nam śmierdzące podwozie. Mimo zapewnień, że już jest ok, (ale mamy uważać przy następnym tankowaniu...) wystraszone i trochę zdezorientowane pojechałyśmy dalej. Po następnych 100 km nerwy puściły i dopiero wtedy zaczęłyśmy dostrzegać świat wokół. Widoki cudowne, krajobraz zmieniał się z każdym przejechanym kilometrem. Od zielonych równin, przez skaliste góry, na horyzoncie zaśnieżone szczyty Atlasu.
W końcu przy drodze zaczyna się pojawiać piasek, najpierw niewiele, potem coraz więcej i więcej. To znak, że zbliżamy się do skraju pustyni! Jazda po bezdrożach Maroka to czysta przyjemność, gorzej w miastach, ale po kilku dniach nawet to można opanować do perfekcji. Panuje tam jedna zasada - brak zasad, więc dla nas to żaden problem :) tylko trzeba mieć oczy dookoła głowy. Po sześciu godzinach, z towarzyszącym smrodem benzyny dotarłyśmy do Merzugi. Zaczynało się ściemniać a musiałyśmy jeszcze znaleźć nocleg. Na szczęście Marokańczycy do perfekcji opanowali sztukę kontaktów międzyludzkich i po 15 minutach miałyśmy świetną miejscówkę - załatwioną na naszych warunkach :-) przy samych wydmach. Erg Chebbi na wyciągnięcie ręki. Auberge Camping la Traditione - tak nazywało się to miejsce. Głodne i zmęczone marzyłyśmy tylko o tym żeby coś zjeść, wykąpać się i odpocząć. Sympatyczny właściciel zrobił nam kolację i już najedzone, uzgadniałyśmy cenę wycieczki na następny dzień na pustynię, z noclegiem w namiocie. Tej nocy spojrzałam w niebo i w życiu nie widziałam takiego spektaklu na niebie. Z dala od świateł miast, w zupełnej ciszy, wśród piasków pustyni, miliony drobnych gwiazd rozświetlały niebo. Piękny widok, dla takich momentów warto znosić te wszystkie trudy podróży :-) Kolejnego dnia, po śniadaniu, razem z parą Włochów wyruszamy na wycieczkę po pustyni. Przed tą konkretną pustynią - piaszczystą, z wielbłądami i spaniem w namiocie - jedziemy na czarną hamadę, pustynię żwirowo-kamienistą. Oglądamy okresowe jezioro Dayet Srji, na brzegu którego brodzą stada wędrownych ptaków (mamy szczęście że jesteśmy tu wczesną wiosną, bo tylko wtedy można to płytkie rozlewisko zobaczyć).
Potem jedziemy do opuszczonej berberyjskiej wioski blisko granicy z Algierią,
dalej do kopalni kruszców, po drodze jeszcze natrafiamy na maraton biegnący akurat w tym miejscu i wracamy na obiad.
A wieczorem razem z wycieczką głośnych Brytyjczyków, którzy przyjechali specjalnie z Marrakeszu, jedziemy na wielbłądach do obozowiska na wydmach. Dwugodzinna przejażdżka na wielbłądzie daje w kość... ogonową :-) ale przygoda niezapomniana.
Po dotarciu na miejsce wspinamy się na wydmę, dla chętnych zjazd na snowboardzie. Potem wspólna kolacja w wielkim namiocie, ognisko, berberyjskie przyśpiewki i pora spać. Tej nocy niestety niebo nie było już tak gwiaździste - trochę chmur wyszło. Nie usłyszałam też "przerażającej" ciszy, o której czytałam, że na pustyni można jej doświadczyć (pewnie przez głośnych Brytyjczyków toczących rozmowy do późnej nocy). Aaa, no i wschód słońca o poranku też nie był powalający, przez chmury :) nie mniej, warto to przeżyć, choć raz w swoim życiu. Doświadczyć ogromu przestrzeni, być przez chwilę Tuaregiem - człowiekiem pustyni.
Rankiem, po powrocie do hotelu, prysznicu i śniadaniu jedziemy na zachód: kolejny cel to wąwozy Todra i Dades. Przejeżdżamy przez miasto Tinghir
i znajdujemy nocleg właściwie przed samym wąwozem Todra. Widoki przepiękne, w wąwozie jesteśmy późnym popołudniem, światło zachodzącego słońca sprawia, że kolor skał w wąwozie nabiera czerwonego koloru. Przejeżdżamy wąwóz naszym autem, podziwiamy świat dookoła i zastanawiamy się co zobaczymy za kolejnym zakrętem.
Następnego dnia w drodze do Warzazat zbaczamy trochę by wjechać w wąwóz Dades.
Bez wysiadania z samochodu oglądamy widoki i jedziemy dalej w kierunku Warzazat, po to by szybko dotrzeć do Ait Benhaddou. Po drodze mijamy gaje palmowe i kasby różnej wielkości.
Ait Benaddou kolejne miejsce wpisane na listę UNESCO. Malownicza miejscowość, której urok docenili filmowcy i nakręcono tam wiele filmów, m. in. "Klejnot Nilu", "Gladiatora", czy "Grę o tron". Baśniowa architektura wpisuje się w pustynny krajobraz, a kolory gór i pustyni zmieniają się w raz z porą dnia. Dzisiaj jest to zwykła osada Berberów, ale w dawnych czasach była karawanserajem na ważnym szlaku handlowym. Szły tędy karawany z Timbuktu przez Saharę do Marrakeszu - jedyne przejście przez Atlas Wysoki.
W tak pięknych okolicznościach przyrody spędzamy noc i rano wyruszamy w ostatnią podróż naszym autkiem - do Marrakeszu. Musimy się tylko przeprawić przez góry, przed nami jakieś 200 km. Początkowo droga była taka jak do tej pory, płaska :-) ale im bliżej gór Atlasu, tym więcej zakrętów. Przy jednym z ograniczeń prędkości zatrzymała nas policja, na szczęście rutynowa kontrola dokumentów, krótką pogawędka i prośba o zwolnienie prędkości... bo zaczynają się serpentyny.... Na szczęście nie było tak źle jak wyglądało ;-) przeprawiamy się przez przełęcz Tizi-n-Tichka, tam robimy sobie krótki postój
i dalej już z górki prosto do Marrakeszu.
W samym mieście zrobiło się trochę nerwowo, bo musiałyśmy znowu zatankować... a potem jeszcze znaleźć wypożyczalnię, żeby oddać samochód. Sama nie wiem jak, ale dokonałyśmy tego :-) zmieniając się co jakiś czas miejscami, tzn albo ja próbowałam pilotować a Ania prowadziła, albo ja prowadziłam a Ania pilotowała. Dotarłyśmy bezpiecznie pod same drzwi wypożyczalni. Potem już taksówką pojechałyśmy do samego centrum starego miasta. Od razu otoczył nas wianuszek chętnych udzielenia nam noclegu, było w czym wybierać... Oczywiście w samym centrum medyny - to już był tradycja :-) 3 ostatnie dni spędzamy w Marrakeszu (właściwie 2 bo na jeden dzień wybieramy się do Eassoiury). Miasto ma swój urok - to prawda, jednak Fez bardziej mnie urzekł, był bardziej "swojski", nie było tam tylu turystów (białych ludzi:-) ) co w Marrakeszu. Tutaj sercem miasta jest plac Jemaa el -Fna (również wpisany na listę UNESCO), który ożywa dopiero po zmroku. Za dnia nie dzieje się tu nic ciekawego poza sprzedawcami soków pomarańczowych i bakalii. Wieczorem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrastają restauracje, zaczynają dochodzić zapachy grillowanych potraw, kobiety biegają i na siłę próbują dekorować dłonie henną (przez przypadek taka jedna i mnie dopadła :-) ),
można posłuchać różnych historyjek opowiadaczy legend, spróbować szczęścia w różnych grach zręcznościowych, czy podziwiać treserów małp i zaklinaczy węży. Przez chwilę było to fajne, wtopić się w tłum i być częścią tego co się dzieje, ale po pewnym czasie wolałyśmy znaleźć sobie ciche miejsce w jednej z wielu restauracji wokół placu i patrzeć na to wszystko z góry, popijając do tego przepyszną herbatkę marokańską.
To była końcówka kwietnia ale w Marrakeszu było już totalne piekło jeśli chodzi o temperaturę. Uciekłyśmy stamtąd nad ocean. Jeden dzień w Essaouirze sprawił, że pożałowałyśmy, że zapłaciłyśmy z góry za trzy noclegi w Marrakeszu. Cudowna odskocznia od tego zgiełku, piękne widoki, znośna temperatura i ocean. Pyszne ryby, świeżo złowione, starówka z senną atmosferą. Warto tam spędzić więcej niż jeden dzień - zdecydowanie!
A w Marrakeszu? Nic się nie zmieniło, tłum ten sam, naganiacze także, tylko upał coraz bardziej dawał się we znaki. Uciekałyśmy przed skwarem do cienia i większość czasu spędzałyśmy w przeróżnych parkach np. przy meczecie Kutubijja jest Cyber Park Moulay Abdeslam, z darmowym internetem - świetna miejscówka. Poszłyśmy też zobaczyć słynne ogrody Majorelle, które szczególnie upodobał sobie słynny projektant Yves Saint Laurent. Tak bardzo, że po jego śmierci w 2008 r. rozsypano jego prochy na terenie ogrodów. Rzeczywiście okazy roślin z całego świata robią wrażenie i jest ich niezliczona ilość, ale w takim upale to myślałyśmy tylko o tym żeby przysiąść gdzieś pod palmą i napić się czegoś zimnego.
Błądziłyśmy także po marrakeszańskich soukach, które podobnie jak w Fezie rozmieszczone są tematycznie. Na jednym można kupić wyroby ze skóry, na innym są jaja i drób, jeszcze gdzie indziej handluje się tkaninami, lampami, dywanami, ceramiką - właściwie można tu znaleźć wszystko - trzeba tylko dobrze poszukać :-)
Zwiedziłyśmy także największy z pałaców w Marrakeszu - pałac El-Bahia - luksusową rezydencję wezyra Bou Ahmeda. Tam też był cień :) a chłód we wnętrzach dawał chwilowe ukojenie.
Czas leciał nieubłaganie i nadszedł dzień wylotu. W drodze na lotnisko myślałam sobie, że Maroko to przepiękny kraj, tak różnorodny pod względem krajobrazowym. Góry, pustynie i ocean. Smak orientu na wyciągnięcie ręki. Wszystko mnie tu zachwycało, przede wszystkim ludzie, od których biła pozytywna energia. Przepyszne jedzenie, które - przyznam szczerze - sama próbowałam robić po powrocie ;-) kuskus i tadżin. Wszystko było super, a ja... zapragnęłam więcej... więcej świata i takich doświadczeń!
W związku z tym, że to właśnie podróż do Maroka, sprawiła, że stałam się jeszcze bardziej ciekawa świata, postanowiłam "przypomnieć" sobie krok po kroku włóczęgę po tym pięknym kraju i opisać ją tutaj. Dzielenie się wspomnieniami i miłymi wrażeniami to fajna sprawa :-) A Ania, moja towarzyszka podróży, okazała się świetną kompanką, z którą razem odbyłyśmy potem jeszcze wiele wypraw, krótkich i długich.
Ta pierwsza wielka przygoda zaczyna się na lotnisku w Balicach, skąd ruszamy do hiszpańskiej Malagi. Początek kwietnia nie był w Polsce łaskawy jeśli chodzi o pogodę w tym czasie... Pamiętam mnóstwo śniegu i niebo zasnute grubą warstwą chmur. Tak grubą, że wiele długich minut minęło, nim samolot wzbił się ponad ten chmurzasty syf i wyszło słońce :-) Po wylądowaniu w Maladze - inny świat - słońce, gorąco, od razu zmiana obuwia na sandały :) I wszystko zaczęło mi się podobać. Przede mną cudowne dwa tygodnie w słońcu i już nie mogłam się doczekać tego co będzie...
Trasa jaką przebyłyśmy:-)
https://www.google.com/maps/d/viewer?hl=pl&authuser=0&mid=1H84hukP3rq_L5ewj_VSB_p2ZpmM&ll=33.79369970130089%2C-4.048461671874975&z=7
Pierwszy nocleg zarezerwowałam w La Linea de la Concepcion tuż przy Gibraltarze. (To była jedyna "miejscówka" rezerwowana z wyprzedzeniem. Potem, szukałyśmy już w danym miejscu, w którym akurat wylądowałyśmy).
Do La Linea dojechałyśmy po południu, akurat miałyśmy kilka godzin na zwiedzenie Gibraltaru. Wjechałyśmy kolejką na skałę, spacerowałyśmy uliczkami miasta i kiedy zaczęło się ściemniać wróciłyśmy na stronę hiszpańską.
Następnego dnia rano złapałyśmy autobus do Algeciras, bo stamtąd popłynąć promem do Ceuty. Im bliżej portu tym pojawiają się panowie sprzedających bilety na prom. Oczywiście ceny dużo wyższe, więc nawet się nie zastanawiając uderzamy do okienka jednej z firm przewozowych (bodajże było to Acciona).
Po jakiejś godzinie schodzimy na ląd. I choć to jeszcze wciąż Hiszpania, to to co widać wokół, wyraźnie przypomina już bardziej Afrykę niż Europę. Jest pięknie!
Czekamy na autobus, który zawiezie nas na samą granicę. Potem już tylko formalności, wypełnianie formularza wjazdowego, pieczątki w paszport i voila. Jeszcze tylko cofamy zegarki o 2 godziny i witaj przygodo.
Jedziemy taxi do Chefchaouen - niebieskiego miasta. Rozgadany kierowca zabawiał nas rozmową przez dwie godziny, ale jak się okazało to nie był wyjątek. Ludzie w Maroku są niezwykle otwarci i życzliwi. Przynajmniej my trafiałyśmy na właśnie takich, szczerych i często bezinteresownych. Nie wiem - może dlatego że byłyśmy same, dwie dziewczyny. Ani razu nie odczułam żadnego zagrożenia. Wręcz przeciwnie. To w dużej mierze spowodowało, że moje wspomnienia są tak pozytywne, a ludzie poznani po drodze tak barwni.
Chefchaouen - niebieskie miasto. Jak z bajki :-) zauroczyło mnie swym położeniem pośród gór i wszechobecnym kolorem niebieskim. Prawie od stu lat maluje się domy w ten sposób, podobno zapewnia to szczęście i chroni przed "złym spojrzeniem". Dodatkowo - kolor niebieski odstrasza owady :-) i co najważniejsze powoduje, że tutejsza medyna ma niepowtarzalny urok - jedyny w swoim rodzaju.
Znalazłyśmy nocleg na jedną noc i udałyśmy się w głąb labiryntu ciasnych zaułków i uliczek. Na szczęście miasteczko nie jest duże, więc łatwo można było się odnaleźć.
Pierwszy marokański posiłek tadżin i zachwyt nad ich kuchnią pozostał do końca. Zakochałam się w marokańskiej herbatce zwaną berber whisky (aczkolwiek wolę ją bez tej olbrzymiej ilości cukru :-) )
Od tej chwili dzień bez herbatki z miętą był dniem straconym :)
Następnego ranka zjadłyśmy śniadanie przy głównym placu i przez przypadek załatwiłyśmy sobie podwózkę do Meknes :-) przez przypadek, bo w planie miałyśmy udać się autobusem do Fezu. Jednak okazało się że nie ma już miejsc w autobusie na ten dzień i kelner przyszedł nam z pomocą. Jego znajomy jechał akurat do Meknes więc mógł nas zabrać za niewielką opłatą... Meknes też było w planie, ale po Fezie :) dlatego nie zrobiło nam to zbytnio różnicy. Umówione na daną godzinę przy postoju taksówek stawiłyśmy się i po utargowaniu ceny odpowiedniej na naszą kieszeń ruszyłyśmy z panem taką oto furą :-)
przynajmniej było wygodnie, arabskie rytmy w tle, pan opowiedział nam o Maroku, o swojej rodzinie, o pracy (miał firmę organizującą wypady na pustynię - jak zresztą większość ludzi biznesu - tam :-) )
Dzięki uprzejmości pana kierowcy zatrzymaliśmy się w Volubilis, jakieś 30 km przed Meknes.
Powoli zaczynałam naprawdę wierzyć w to że ci ludzie nie tylko chcą wyciągać od nas pieniądze, ale zwyczajnie - traktować bardziej "ludzko". Może to te nasze uprzedzenia, myślenie typu "jak to tak za darmo? Niemożliwe!" A jednak, zawiózł nas tam i dał nam godzinę na zobaczenie kompleksu.
Zwiedziłyśmy najstarsze ruiny archeologiczne w Maroku, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Starożytne miasto, stolica rzymskiej prowincji Mauretania Tingitana ze znakomicie zachowanymi mozaikami z okresu rzymskiego.
Po jakiś 6 godzinach podróży podziękowałyśmy i pożegnałyśmy naszego kierowcę w centrum Meknes a same udałyśmy się do serca medyny na poszukiwanie noclegu.
Miasto ma niezwykle bogatą historię, zwane miastem królewskim, było stolicą kraju za czasów panowania Mulaja Ismaila. Zbudowano tu rezydencję królewską, podobno wspanialszą niż francuski Wersal.
Kolejnym przystankiem był Fez, w którym zatrzymałyśmy się na dłużej... Dojechałyśmy tam lokalnym autobusem kursującym pomiędzy Meknes i Fez. Prawdziwa przygoda z miejscowymi. Nie był to autobus państwowych linii CTM ani Supratours tylko taki zwykły, trochę zdezelowany, ale za to z klimatem :-)
3 dni w Fezie spędziłyśmy na eksplorowaniu medyny, ciągłym gubieniu się w niej i odnajdywaniu.
Mówi się, że to kulturalna stolica kraju, od 1981 r. wpisana na listę UNESCO.
I choć hałas, gwar i ścisk jest tu wszechobecny - rzeczy za którymi raczej nie przepadam, to Fez jest takim miejsce, do którego chciałabym wrócić. (właściwie to zachwyciło mnie bardziej niż Marrakesz).
W uliczkach medyny zawsze znajdzie się ktoś, kto jest chętny na pokazanie wszystkich najważniejszych i interesujących miejsc, bez zgubienia się. Oczywiście taka usługa nie jest darmowa :-) nam wystarczył nasz "papierowy" przewodnik i mapka od właściciela hostelu w którym się zatrzymałyśmy :) to dopiero była przygoda! W labiryncie uliczek i zaułków roznosi się zapach orientalnych przypraw, tutaj życie toczy się od tysięcy lat w tym samym rytmie, wyznaczanym przez śpiew muezina 5 razy dziennie. Rzemieślnicy pracują w miniaturowych warsztatach, tak jak ich przodkowie, kobiety pędzą na targ a dzieci gonią po ulicach. Staruszkowie w tradycyjnych galabijach popijają berber whisky i osiołki noszą kosze z przyprawami. Zatracamy się w tym klimacie i przez 3 dni zwalniamy tempa, dostosowując się do rytmu miasta.
A potem wpadamy na szatański pomysł - wypożyczamy samochód. (Chcemy jechać na pustynię, potem do wąwozów Todra i Dades, Ait Benhaddou i do Marrakeszu) Auto będzie najlepszą opcją, przynajmniej będziemy niezależne. W tym celu musiałyśmy dostać się do "Nowego Miasta" Fezu. I tu znowu przychodzą z pomocą miejscowi. Jak zwykle zgubiłyśmy się, ale na szczęście wiara w ludzi pozostała. Pewien miły pan podwiózł nas dwa skrzyżowania dalej, pod same drzwi wypożyczalni Herz. Po dokonaniu formalności dostałyśmy naszą "bestię". Przygód było co nie miara, głównie dlatego że pracownik wypożyczalni, przekazujący samochód mówił, tylko po francusku i arabsku i trudno było zgadnąć, w którym momencie przekazywał informację o tym, że w samochodzie jest dziurawy bak i mamy tankować tylko do połowy :-) Prosimy jeszcze o "wyprowadzenie" nas z zatłoczonego centrum na wylotówkę w stronę Sefrou (najbliższe większe miasto w drodze na południe) i już pełne nadziei i wiatru we włosach gnamy na pustynię. Przed nami jakieś 500 km. Mamy pięć dni na to żeby dostać się do Marrakeszu i tam oddać auto.
Po przejechaniu 100 km postanawiamy zatankować do pełna i sprawdzić ile to autko spala. Zatrzymujemy się na małej stacji w jakiejś wiosce berberyjskiej i tu się właśnie okazuje, że jest dziura w baku. Całe szczęście ogarnięty pracownik stacji, po wjechaniu na kanał, wyjaśnił, dlaczego benzyna zalała nam stopy przy tankowaniu. Umyli nam śmierdzące podwozie. Mimo zapewnień, że już jest ok, (ale mamy uważać przy następnym tankowaniu...) wystraszone i trochę zdezorientowane pojechałyśmy dalej.
Po następnych 100 km nerwy puściły i dopiero wtedy zaczęłyśmy dostrzegać świat wokół. Widoki cudowne, krajobraz zmieniał się z każdym przejechanym kilometrem. Od zielonych równin, przez skaliste góry, na horyzoncie zaśnieżone szczyty Atlasu.
W końcu przy drodze zaczyna się pojawiać piasek, najpierw niewiele, potem coraz więcej i więcej. To znak, że zbliżamy się do skraju pustyni!
Jazda po bezdrożach Maroka to czysta przyjemność, gorzej w miastach, ale po kilku dniach nawet to można opanować do perfekcji. Panuje tam jedna zasada - brak zasad, więc dla nas to żaden problem :) tylko trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Po sześciu godzinach, z towarzyszącym smrodem benzyny dotarłyśmy do Merzugi. Zaczynało się ściemniać a musiałyśmy jeszcze znaleźć nocleg. Na szczęście Marokańczycy do perfekcji opanowali sztukę kontaktów międzyludzkich i po 15 minutach miałyśmy świetną miejscówkę - załatwioną na naszych warunkach :-) przy samych wydmach. Erg Chebbi na wyciągnięcie ręki.
Auberge Camping la Traditione - tak nazywało się to miejsce.
Głodne i zmęczone marzyłyśmy tylko o tym żeby coś zjeść, wykąpać się i odpocząć. Sympatyczny właściciel zrobił nam kolację i już najedzone, uzgadniałyśmy cenę wycieczki na następny dzień na pustynię, z noclegiem w namiocie.
Tej nocy spojrzałam w niebo i w życiu nie widziałam takiego spektaklu na niebie. Z dala od świateł miast, w zupełnej ciszy, wśród piasków pustyni, miliony drobnych gwiazd rozświetlały niebo. Piękny widok, dla takich momentów warto znosić te wszystkie trudy podróży :-)
Kolejnego dnia, po śniadaniu, razem z parą Włochów wyruszamy na wycieczkę po pustyni. Przed tą konkretną pustynią - piaszczystą, z wielbłądami i spaniem w namiocie - jedziemy na czarną hamadę, pustynię żwirowo-kamienistą. Oglądamy okresowe jezioro Dayet Srji, na brzegu którego brodzą stada wędrownych ptaków (mamy szczęście że jesteśmy tu wczesną wiosną, bo tylko wtedy można to płytkie rozlewisko zobaczyć).
Potem jedziemy do opuszczonej berberyjskiej wioski blisko granicy z Algierią,
dalej do kopalni kruszców, po drodze jeszcze natrafiamy na maraton biegnący akurat w tym miejscu i wracamy na obiad.
A wieczorem razem z wycieczką głośnych Brytyjczyków, którzy przyjechali specjalnie z Marrakeszu, jedziemy na wielbłądach do obozowiska na wydmach. Dwugodzinna przejażdżka na wielbłądzie daje w kość... ogonową :-) ale przygoda niezapomniana.
Po dotarciu na miejsce wspinamy się na wydmę, dla chętnych zjazd na snowboardzie. Potem wspólna kolacja w wielkim namiocie, ognisko, berberyjskie przyśpiewki i pora spać. Tej nocy niestety niebo nie było już tak gwiaździste - trochę chmur wyszło. Nie usłyszałam też "przerażającej" ciszy, o której czytałam, że na pustyni można jej doświadczyć (pewnie przez głośnych Brytyjczyków toczących rozmowy do późnej nocy). Aaa, no i wschód słońca o poranku też nie był powalający, przez chmury :) nie mniej, warto to przeżyć, choć raz w swoim życiu. Doświadczyć ogromu przestrzeni, być przez chwilę Tuaregiem - człowiekiem pustyni.
Rankiem, po powrocie do hotelu, prysznicu i śniadaniu jedziemy na zachód: kolejny cel to wąwozy Todra i Dades. Przejeżdżamy przez miasto Tinghir
i znajdujemy nocleg właściwie przed samym wąwozem Todra.
Widoki przepiękne, w wąwozie jesteśmy późnym popołudniem, światło zachodzącego słońca sprawia, że kolor skał w wąwozie nabiera czerwonego koloru. Przejeżdżamy wąwóz naszym autem, podziwiamy świat dookoła i zastanawiamy się co zobaczymy za kolejnym zakrętem.
Następnego dnia w drodze do Warzazat zbaczamy trochę by wjechać w wąwóz Dades.
Bez wysiadania z samochodu oglądamy widoki i jedziemy dalej w kierunku Warzazat, po to by szybko dotrzeć do Ait Benhaddou. Po drodze mijamy gaje palmowe i kasby różnej wielkości.
Ait Benaddou kolejne miejsce wpisane na listę UNESCO. Malownicza miejscowość, której urok docenili filmowcy i nakręcono tam wiele filmów, m. in. "Klejnot Nilu", "Gladiatora", czy "Grę o tron".
Baśniowa architektura wpisuje się w pustynny krajobraz, a kolory gór i pustyni zmieniają się w raz z porą dnia. Dzisiaj jest to zwykła osada Berberów, ale w dawnych czasach była karawanserajem na ważnym szlaku handlowym. Szły tędy karawany z Timbuktu przez Saharę do Marrakeszu - jedyne przejście przez Atlas Wysoki.
W tak pięknych okolicznościach przyrody spędzamy noc i rano wyruszamy w ostatnią podróż naszym autkiem - do Marrakeszu. Musimy się tylko przeprawić przez góry, przed nami jakieś 200 km. Początkowo droga była taka jak do tej pory, płaska :-) ale im bliżej gór Atlasu, tym więcej zakrętów. Przy jednym z ograniczeń prędkości zatrzymała nas policja, na szczęście rutynowa kontrola dokumentów, krótką pogawędka i prośba o zwolnienie prędkości... bo zaczynają się serpentyny.... Na szczęście nie było tak źle jak wyglądało ;-) przeprawiamy się przez przełęcz Tizi-n-Tichka, tam robimy sobie krótki postój
i dalej już z górki prosto do Marrakeszu.
W samym mieście zrobiło się trochę nerwowo, bo musiałyśmy znowu zatankować... a potem jeszcze znaleźć wypożyczalnię, żeby oddać samochód. Sama nie wiem jak, ale dokonałyśmy tego :-) zmieniając się co jakiś czas miejscami, tzn albo ja próbowałam pilotować a Ania prowadziła, albo ja prowadziłam a Ania pilotowała. Dotarłyśmy bezpiecznie pod same drzwi wypożyczalni. Potem już taksówką pojechałyśmy do samego centrum starego miasta. Od razu otoczył nas wianuszek chętnych udzielenia nam noclegu, było w czym wybierać... Oczywiście w samym centrum medyny - to już był tradycja :-)
3 ostatnie dni spędzamy w Marrakeszu (właściwie 2 bo na jeden dzień wybieramy się do Eassoiury).
Miasto ma swój urok - to prawda, jednak Fez bardziej mnie urzekł, był bardziej "swojski", nie było tam tylu turystów (białych ludzi:-) ) co w Marrakeszu. Tutaj sercem miasta jest plac Jemaa el -Fna (również wpisany na listę UNESCO), który ożywa dopiero po zmroku. Za dnia nie dzieje się tu nic ciekawego poza sprzedawcami soków pomarańczowych i bakalii. Wieczorem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrastają restauracje, zaczynają dochodzić zapachy grillowanych potraw, kobiety biegają i na siłę próbują dekorować dłonie henną (przez przypadek taka jedna i mnie dopadła :-) ),
można posłuchać różnych historyjek opowiadaczy legend, spróbować szczęścia w różnych grach zręcznościowych, czy podziwiać treserów małp i zaklinaczy węży. Przez chwilę było to fajne, wtopić się w tłum i być częścią tego co się dzieje, ale po pewnym czasie wolałyśmy znaleźć sobie ciche miejsce w jednej z wielu restauracji wokół placu i patrzeć na to wszystko z góry, popijając do tego przepyszną herbatkę marokańską.
To była końcówka kwietnia ale w Marrakeszu było już totalne piekło jeśli chodzi o temperaturę. Uciekłyśmy stamtąd nad ocean. Jeden dzień w Essaouirze sprawił, że pożałowałyśmy, że zapłaciłyśmy z góry za trzy noclegi w Marrakeszu. Cudowna odskocznia od tego zgiełku, piękne widoki, znośna temperatura i ocean. Pyszne ryby, świeżo złowione, starówka z senną atmosferą. Warto tam spędzić więcej niż jeden dzień - zdecydowanie!
A w Marrakeszu? Nic się nie zmieniło, tłum ten sam, naganiacze także, tylko upał coraz bardziej dawał się we znaki. Uciekałyśmy przed skwarem do cienia i większość czasu spędzałyśmy w przeróżnych parkach np. przy meczecie Kutubijja jest Cyber Park Moulay Abdeslam, z darmowym internetem - świetna miejscówka. Poszłyśmy też zobaczyć słynne ogrody Majorelle, które szczególnie upodobał sobie słynny projektant Yves Saint Laurent. Tak bardzo, że po jego śmierci w 2008 r. rozsypano jego prochy na terenie ogrodów. Rzeczywiście okazy roślin z całego świata robią wrażenie i jest ich niezliczona ilość, ale w takim upale to myślałyśmy tylko o tym żeby przysiąść gdzieś pod palmą i napić się czegoś zimnego.
Błądziłyśmy także po marrakeszańskich soukach, które podobnie jak w Fezie rozmieszczone są tematycznie. Na jednym można kupić wyroby ze skóry, na innym są jaja i drób, jeszcze gdzie indziej handluje się tkaninami, lampami, dywanami, ceramiką - właściwie można tu znaleźć wszystko - trzeba tylko dobrze poszukać :-)
Zwiedziłyśmy także największy z pałaców w Marrakeszu - pałac El-Bahia - luksusową rezydencję wezyra Bou Ahmeda. Tam też był cień :) a chłód we wnętrzach dawał chwilowe ukojenie.
Czas leciał nieubłaganie i nadszedł dzień wylotu. W drodze na lotnisko myślałam sobie, że Maroko to przepiękny kraj, tak różnorodny pod względem krajobrazowym. Góry, pustynie i ocean. Smak orientu na wyciągnięcie ręki. Wszystko mnie tu zachwycało, przede wszystkim ludzie, od których biła pozytywna energia. Przepyszne jedzenie, które - przyznam szczerze - sama próbowałam robić po powrocie ;-) kuskus i tadżin. Wszystko było super, a ja... zapragnęłam więcej... więcej świata i takich doświadczeń!