„Raz w roku pojedź w miejsce, w którym jeszcze nie byłeś”... No to pojechaliśmy na Kretę, na której był już chyba każdy tylko nie my. Trzeba więc było zweryfikować, czy to, co mówią i piszą to prawda... Grecja nie jest nam zupełnie obca. Dwa lata temu mieliśmy szczęście spędzić tydzień na Santorini, jakiś czas później kilka dni w Atenach i to wystarczyło by chcieć więcej. Więcej Grecji, gościnnych Greków, wina i oliwek. A co będzie idealnym miejscem do tego by jeszcze bardziej poznać ten kraj? Oczywiście Kreta. Mieliśmy lecieć w czerwcu, ale Ryanair zrobił nam psikusa i zlikwidował połączenie Katowice – Chania. Chwilę później pojawiły się nowe promocję więc nie wahając się ani chwili kupiłam bilet tym razem z Krakowa. Tym sposobem 6 października skoro świt siedzieliśmy w samolocie do Chanii. Tydzień to zdecydowanie za mało na zwiedzenie całej Krety, bo to duża wyspa. Skupiliśmy się tylko na jej zachodniej części. Zapraszam zatem na grecki tydzień pełen słońca, cudownych widoków i pozytywnych wrażeń. Po wylądowaniu w Chanii, na lotnisku czekał już na nas pan z wypożyczalni, w której wcześniej zarezerwowaliśmy sobie samochód na cały pobyt. Formalności zajęły dosłownie 5 minut i po odebraniu kluczyków i wpakowaniu walizek do bagażnika byliśmy już w drodze do Kissamos. Wcześniej, od miesiąca non stop siedziałam w mapach google i właściwie całą sieć dróg na Krecie miałam już w jednym palcu. Bardzo szybko załapałam „grecki styl jazdy” i po ok. 45 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu. Wybraliśmy Kissamos ze względu na spokój bo w miasteczku rzeczywiście panuje iście sielska atmosfera. No i hotel – poza centrum, przy samej plaży, z basenem. (taki mój kaprys – by móc budzić się i zasypiać słysząc szum fal...). Ta miejscówka to prawdziwy sztos – w październiku nikogo już tam nie było ;-) Szkoda jedynie, że ani z basenu ani z plaży przy hotelu nie skorzystaliśmy ani razu – taki paradoks (no chyba, żeby wypić Mythosa na leżaku przy zachodzie słońca.
Resztę tego pierwszego dnia po przybyciu przeznaczamy na mały rekonesans okolicy. Po zaserwowaniu przez naszego gospodarza dużego soku pomarańczowego i baaardzo zmrożonej kawy idziemy do Kissamos. Plażą w linii prostej to jakieś 1,5 km. Ja już podczas tego pierwszego spaceru pokochałam Kretę. Niby poza sezonem, październik, ale w końcu weekend – sobota. A tu żywej duszy. W mieście to samo: z żywych istot tylko my i parę kotów leniwie wygrzewających się na murkach.
Znajdujemy knajpkę, w której będziemy się stołować jeszcze kilka razy – Cellar. Fajna miejscówka przy samym morzu, ceny bardzo ok i greckie przysmaki na talerzu. Na deser za każdym razem talerz melonów i arbuzów oraz raki – na lepsze trawienie...
Kreta słynie z pięknych plaż (jest co najmniej kilka, które można nazwać mianem „naj”) i ma mnóstwo fajnych miejscówek do zażywania kąpieli morskich i słonecznych, gdzie będziemy totalnie sami. Tylko my i szum fal. Trzeba oczywiście w tym celu trochę zboczyć z utartych dróg, lub po prostu na popularnej plaży odejść kilkaset metrów w bok. My tym razem odwiedzamy tylko zachodnią część wyspy więc na pierwszy ogień leci
FALASARNA Ale najpierw odwiedzamy Polirynię, a dokładnie ruiny starożytnego miasta, którego powstanie datuje się na 1100 r. p.n.e. Jest niedzielny poranek, wyruszamy z Kissamos dość wcześnie, to jakieś 7 km lekko pod górę. Pierwszy test naszego auta, jak sobie poradzi przy stromych podjazdach. „Szerszeń” (tak go sobie nazwaliśmy) spisał się nieźle i właściwie trochę mnie to uspokoiło, bo wiedziałam, że przed nami jeszcze dużo wjazdów i zjazdów. Kreteńskie drogi są baaardzo malownicze... a bezdroża jeszcze bardziej ;-)
Droga do Polirynii prowadzi przez kilka wiosek, pnie się coraz wyżej i wyżej, aż kończy się pod małym kościółkiem. Za nim już jest widoczne wzniesienie – to właśnie jest starożytny Akropol. Czasy świetności Polirynii przypadają na okres hellenistyczny i okres, kiedy na Krecie rządzili Rzymianie. Zachowały się pozostałości po rzymskich akweduktach i cysterny doprowadzające wodę. Trudno sobie nawet wyobrazić, że kiedyś to było miasto bo niewiele z niego zostało, ale widok jest przepiękny. Widać stąd port w Kissamos wciśnięty między dwa półwyspy: Gramvousa i Rodopou a na okolicznych wzgórzach mnóstwo gajów oliwnych.
W kościółku, o którym wcześnie wspomniałam trwa msza. Jest tak swojsko i klimatycznie... oprócz śpiewów dochodzących z wnętrza słychać tylko cykady cykające gdzieś w trawie. Z każdą godziną podoba mi się tu coraz bardziej.
Przed południem opuszczamy górski teren Polirynii i jedziemy na plażę. W końcu wakacje z prawdziwego zdarzenia! Gorący piasek i błękitne morze. Na plażę w Falasarnie docieramy jako jedni z pierwszych. Choć na parkingu trochę aut stoi, to na samej plaży kompletnie tego nie widać. Jest długa, szeroka i cudownie pusta. Otoczona górami - czyli tak jak lubię najbardziej: morze i góry w jednym – na Krecie ma się to w pakiecie :-) Falasarna leży na północno- zachodnim krańcu więc zachody słońca na tej plaży także są fenomenalne...
W drodze powrotnej wjeżdżamy do portu w Kissamos. W zasadzie to nie ma tam nic nadzwyczajnego, oprócz malowniczego kościółka, którego bielone ściany idealnie kontrastują z błękitem nieba i morza
Poza tym port jak port, stąd odpływają statki między innymi na Balos
BALOS Drugiego dnia jedziemy poplażować na Balos. To miejsce to już prawie legenda. Laguna Balos to chyba najczęściej fotografowane miejsce na Krecie. Z samego rana pakujemy ekwipunek plażowy i po śniadaniu ruszamy w drogę. Balos położona jest po zachodniej części półwyspu Gramvousa jakieś 15 km od Kissamos z czego ostatnie 7 km to droga szutrowa. To prawdziwy sprawdzian moich umiejętności jako kierowcy ;-) Jestem z siebie dumna, bo nie każdy może czuć się pewnie na tak wyboistej drodze z dość stromymi podjazdami (choć najbardziej stromy odcinek jest wybetonowany), bez barier ochronnych, mając z jednej strony tylko przepaść i morze w dole. Żeby tego było mało słynne kozy kri kri nic sobie nie robią z przejeżdżających samochodów i potrafią zjawić na drodze w najmniej oczekiwanym momencie. Dla mnie trasa okazała się relatywnie łatwa, nie straszna mi wysokość i braki w barierkach, za to prawie płakałam słysząc każdy kolejny kamień odbity od podwozia... Modliłam się w duchu żeby tylko lakier się nie porysował albo coś się nie urwało (bo przecież ubezpieczenie samochodu nie obejmuje jazdy na drogach szutrowych!!) I właśnie z tego powodu drugi raz już bym tam nie wjechała. Po prostu – szkoda auta :-) Siedmiokilometrowy odcinek pokonujemy w... 45 minut, jadąc z prędkością max. 20 km/h. Na końcu drogi jest parking, na który docieramy jako jedni z pierwszych. Teraz już tylko spacer w dół do laguny i można cieszyć się iście rajską plażą.
Po kilkunastu minutach marszu naszym oczom ukazuje się taki widok...
Komentarz chyba zbędny... Wszystkie odcienie błękitu w jednym miejscu. Warto było się pomęczyć by tu dotrzeć. Woda w lagunie przejrzysta i ciepła. Można brodzić po kostki albo przejść się kawałek dalej i popływać z maską i rurką podglądając rybki.
A potem można wynająć leżaki z parasolem, albo tak jak my – na ręcznikach złapać trochę promieni słonecznych. Około 13.00 przypływa statek z turystami i robi się w wodzie trochę tłoczno, ale tak naprawdę to gdzie by się nie znalazło miejsce do rozłożenia ręcznika to wszędzie będzie dobrze.
Koło 16.00 podejmujemy decyzję o powrocie. Jesteśmy głodni to raz, a dwa – mam niecny plan zdążyć wyjechać stąd zanim ruszą inni i powstanie korek. (Droga przed samym parkingiem to „wąskie gardło”) Przed nami jeszcze mozolna wspinaczka na górę.
W palącym słońcu nie należy to do przyjemności więc robimy sobie postój w punkcie widokowym żeby odsapnąć, cyknąć ostatnie fotki i raz jeszcze spojrzeć ba Balos i półwysep Tigani. Jednak z góry prezentuje się najbardziej efektownie. Po jakiś 40 minutach docieramy do parkingu i ruszamy do Kissamos. Kolację zjadamy w naszej knajpce nad brzegiem morza a dzień kończymy na plaży z Mythosem w ręku. Balos to rzeczywiście miejsce z pocztówki, które koniecznie trzeba zobaczyć na własne oczy. Zauroczyło mnie i zachwyciło, do momentu, dopóki moje stopy nie stanęły na...
ELAFONISI Trzeci poranek na Krecie również przywitał nas słońcem więc po śniadaniu ruszamy na kolejną plażę – tym razem Elafonisi. Z Kissamos prowadzą tam dwie drogi: jedna dłuższa, druga krótsza, ale obie równie malownicze. My wybieramy tę krótszą, przez wąwóz Topolia i po niecałej godzinie docieramy na Elafonisi. Znowu jesteśmy tu jako jedni z pierwszych. Przy plaży jest dość duży, darmowy parking porośnięty gdzieniegdzie niskimi drzewkami, jest knajpa gdzie można coś zjeść i są toalety (płatne 1 euro). Elafonisi to tak naprawdę wyspa połączona z Kretą laguną z ciepłą, krystalicznie czystą wodą i miękkim piaskiem. Moje zachwyty nad Balos poszły w zapomnienie. Oto przede mną kolejny cud natury. Nasze prywatne „Karaiby”
Choć wszystko wokół wygląda rajsko, to sama historia wyspy jest dość tragiczna: w 1824 r., podczas okupacji tureckiej, dokonano tu rzezi ok. 800 kobiet i dzieci, które szukały schronienia na tejże plaży. Stąd m.in. wzięła się legenda o różowym piasku, że to niby krew tych biednych ofiar. Nie jest to oczywiście prawdą, bo plaża swój różowy odcień zawdzięcza rozkruszonym koralowcom. I to też w dużej mierze zależy chyba od kąta padania światła, bo spotkałam się z opiniami, że piasek jest różowy tylko z nazwy. No myśmy mieli szczęście, bo był ewidentnie różowy. Byliśmy na Elafonisi dwa razy i zawsze tak samo.
Nie możemy się zdecydować gdzie się rozłożyć. Teren jest bardzo rozległy i nawet przy bardzo dużej ilości plażowiczów w sezonie, każdy znajdzie tu miejsce. W końcu wybieramy leżaki, wybór też jest spory, bo w zasadzie nikogo tu jeszcze nie ma. Dopiero kiedy wszystkie się zapełnią przychodzi pan i kasuje 8 euro za dwa leżaki z parasolem.
My i tak większość czasu spędzamy w wodzie. Brodzimy po płyciźnie w lagunie. Od strony wyspy woda jest nieco głębsza więc można popływać. Istny raj. Niesamowite odcienie błękitu, aż oczy bolą. Woda cieplutka, nawet bardziej niż na Balos. W moim prywatnym rankingu plaż zachodniej Krety, Elafonisi wygrywa – bez dwóch zdań.
Spędzamy w tym raju cały dzień. Po południu wracamy do Kissamos, ale wybieramy tę dłuższą drogę, która pod względem krajobrazowym wymiata. Droga biegnie wzdłuż wybrzeża, widoki – sztos. Zakręty, serpentyny, podjazdy i zjazdy... Tak się wprawiłam w jazdę po kreteńskich drogach, że niczym Hołowczyc pokonuję kolejne kilometry. Ale na tej drodze trzeba szczególnie uważać – bo głowa sama odwraca się w bok podziwiać widoki, a nie skupia się na tym co dzieje się na niej.
Zatrzymujemy się przy klasztorze Panagia Chrysoskalitissa, jakieś 5 km od Elafonisi. Jest dość popularny wśród klasztorów na Krecie. Stoi na 35 metrowej skale,a jego nazwa oznacza „zlote schody” i pochodzi z legendy mówiącej, że pielgrzymi aby dotrzeć do klasztoru muszą pokonać 98 stopni, a ostatni 99, złoty stopień widoczny jest tylko dla wierzących.
Jadąc dalej, zatrzymujemy się kilka razy... Nie sposób przejechać tej trasy bez postojów, dobrze, że jest aż tyle miejsc, w których można bezpiecznie postawić samochód i strzelić kilka fotek.
W tle plaża Falasarna
FRANGOKASTELLO I Wąwóz ARADENA Czwartego dnia pogoda nieco się zepsuła. Nie było już tak słonecznie, a raczej czarne chmury na horyzoncie zapowiadały deszcz. Postanowiliśmy ruszyć trochę dalej, przez góry – na południe. Kierujemy się na Rethymno, po czym mniej więcej w połowie drogi między Chanią a Rethymno odbijamy z autostrady na Chora Sfakion. Tutaj zaczyna się prawdziwy interior. Droga jest wąska, a ciągłe serpentyny oraz stada owiec i kóz co jakiś czas przechadzających się drogą, nie pozwalają rozwinąć większych prędkości.
Mamy zamiar przejść się wąwozem Imbros ale po dojechaniu na miejsce okazuje się, że żadne z nas nie zabrało niczego z długim rękawem (buty trekkingowe i długie spodnie owszem, ale bluzy zostały na łóżku...) Temperatura pokazuje 10 stopni jak nic, w dodatku trochę pada deszcz i wieje. Trochę jestem zła bo bardzo chciałam przejść choć jeden wąwóz. Z bólem serca ruszam dalej do Frangokastello. Chwilę potem cała złość zamienia się w zachwyt i euforię, bo widok drogi jaką przyszło nam jechać przewyższa moje wyobrażenia. Zjeżdżamy z prawie 1000 metrów do poziomu morza, pokonując przy tym kilkanaście serpentyn.
Nie będę się już rozpisywać nad widokami bo musiałabym to pisać w co drugim zdaniu. Nie mniej polecam przejechać się taką drogą samemu. Frangokastello to twierdza wzniesiona przez Wenecjan w 1371 r. w celu ochrony południowego wybrzeża przed najeźdźcami i piratami. Robi wrażenie na takim pustkowiu, zwłaszcza, że stoi praktycznie na samej plaży.
No i pogoda zmieniła się diametralnie tak, że egzystowanie w pełnym butach i długich spodniach stało się udręką. Wszystkie chmury zostały nad górami a na wybrzeżu pojawił się nieskazitelny błękit. Przebieramy się w krótkie spodenki i jedziemy w stronę Chora Sfakion. W związku z tym, że nie znaleźliśmy tam miejsca do zaparkowania, to obieramy kierunek do Aradeny. Kolejne kilkanaście serpentyn pokonanych w jeszcze większym zachwycie. Ale tu nie ma co opowiadać, to po prostu trzeba przeżyć.
Dojeżdżamy do wąwozu Aradena, a właściwie do mostu, który spina dwa krańce wąwozu. Sam jego widok u niektórych może powodować syndrom miękkich kolan, a co dopiero wejście lub wjechanie na niego...
Most zawieszony jest nad wąwozem na wysokości ok. 140 m i został zbudowany dopiero w 1986 r., żeby połączyć dwie miejscowości: Anopoli (wioska przed Aradeną) i Agios Ioannis (wioska za). Do tego czasu mieszkańcy wsi korzystali jedynie ze ścieżek, co wiązało się z zejściem do wąwozu a potem z powrotem z wdrapaniem się na górę (!) Na moście znajduje się stanowisko do skoków bungee więc jeśli ktoś jest głodny przygód to podobno w sezonie w weekendy można skoczyć. Stoję sobie tak na tym moście i myślę o tym jak tu pięknie. Totalne odludzie i cisza. Na stromej ścianie wąwozu wyraźnie rzuca się w oczy zygzak drogi, którą można zejść w dół i rozpocząć 5 kilometrowy trekking do plaży Marmara.
Obiecałam sobie następnym razem tu wrócić i przejść ten wąwóz. Tyle tu pięknych miejsc, że chciałoby się je zobaczyć wszystkie naraz. Wyruszamy w drogę powrotną zjeżdżając drogą „tysiąca serpentyn” i zatrzymujemy się jeszcze na moment kawałek przed Chora Sfakion. Stajemy na poboczu wzdłuż tej krętej drogi, obok innych samochodów już tam stojących. Można tu wejść na szlak, którym się dojdzie do plaży o nazwie Sweet Water Beach. Nie jest to oczywiste bo oznakowań brak, a miejsce znalazłam na mapie. Na plażę można też dopłynąć statkiem z Chora Sfakion, ale mnie skusił ten szlak.
Bo jest to fragment najdłuższego pieszego szlaku w Europie – E4, który swój początek ma w Portugalii nad oceanem a koniec na Cyprze. Całkowita długość wynosi od 9100 – 11200 km, w zależności od kombinacji po drodze. Tak więc zapragnęłam przejść się choć niewielkim fragmentem tej ścieżki, a towarzyszyły mi oczywiście kreteńskie kozy i sępy latające nad głową.
Intensywny dzień dobiega końca i wracamy do Kissamos zrelaksować się na naszej plaży przy lampce greckiego wina kupionego gdzieś po drodze, w górach, od lokalnego sprzedawcy.
Piąty dzień znowu zaczął się lekkim deszczem i pochmurnym niebem. Podejmujemy decyzję o wyruszeniu na południe, bo z doświadczeń z dnia poprzedniego, tam powinno być słonecznie. Nie zastanawiając się ani minuty jedziemy na Elafonisi. Tym razem jednak wybieramy miejsca z dala od leżaków i rozkładamy się na wyspie, a ja, po kąpieli w ciepłym morzu idę się przejść do kościółka, który majaczy na horyzoncie, na samym końcu Elafonisi. Jest tam również jaskinia upamiętniająca ofiary wcześniej wspomnianej rzezi, która się tu dokonała. Wydaje się to dość blisko ale spacer w jedną stronę zajmuje dobre pół godziny.
Finał stanowi podejście po wydmie z bardzo gorącym piaskiem więc zalecam zabrać klapki. Kilka chwil na górze zupełnie wystarczy, bo słońce pali niemiłosiernie a ja spragniona kąpieli powoli wracam z powrotem.
Nie marnujemy całego dnia na słodkie nicnierobienie bo koło 14.00 jedziemy do Paleochory. Miasteczko jest oddalone w linii prostej od Elafinisi o jakieś 10 km – wydawało by się rzut beretem. Tymczasem w rejonie górskim nic nie jest takie proste. Trzeba się wrócić do skrzyżowania jakieś 30 km po czym skręcić znów na południe i kierować się na Paleochorę. Generalnie od tego skrzyżowania są trzy drogi dojazdu, my przez przypadek wybieramy chyba tę najdłuższą, ale za to bardzo malowniczą.
I znowu zachwytom nie było końca...
Bardzo ważną sprawą jest pilnowanie ilości paliwa w baku, bo po drodze nie ma stacji benzynowej – uczulam – bo my ruszając z Elafonisi o tym zapomnieliśmy. Całe szczęście udało się dojechać do Paleochory i tam się zatankować. A że dojeżdżamy już mocno głodni to w jednej z tawern w centrum miasteczka zjadamy konkretny obiad.
Paleochora to miejscowość trochę odizolowana od cywilizacji. Można się tu dostać promem z miasteczek sąsiednich lub autobusem z Chanii. Wtedy trzeba się przedrzeć przez góry. Nie mniej, jest bardzo urokliwym miejscem, z dużą piaszczystą plażą i na pewno tłumem turystów w sezonie. Teraz trochę opustoszała, ale taki spokojny, leniwy klimat bardzo nam przypadł do gustu.
Chwilę przed zachodem słońca ruszamy w drogę powrotną. Chcę przedrzeć się przez góry zanim zapadnie zmrok. Z racji tego, że przejeżdżamy ponownie przez wąwóz Topolia zatrzymujemy się przy jaskini Agia Sofia. Jest to jaskinia i kaplica w jednym a prowadzi do niej stroma ścieżka składająca się chyba z tysiąca schodów… Jest już po zachodzie słońca więc upał nie jest tak bardzo odczuwalny. Sama jaskinia z dołu wygląda dość niepozornie, zwykła dziura w skale. Ale u góry okazuje się, że to jednak dość duża dziura o średnicy ok. 70 m i wysokości nawet miejscami dochodząca do 20 m. W jej wnętrzu znajdują się różnej wielkości stalaktyty i stalagmity.
Do Kissamos docieramy już po zmroku. Szóstego dnia po śniadaniu opuszczamy nasz hotel i Kissmos i ostatnią noc spędzamy w Chanii. Jest to nasz ostatni pełny dzień na Krecie i przeznaczamy go na nieśpieszne zwiedzanie miasta. Nocleg mamy właściwie przy samym porcie, na starówce, więc wszędzie jest blisko. Nie będę się rozpisywać nad historią miasta bo to każdy może przeczytać z różnych źródeł. My cały dzień szwędamy się po zaułkach Starego Miasta i po Porcie Weneckim.
Idziemy także do hali targowej zbudowanej w 1923 r., która jest uważana za jedną z najpiękniejszych w Grecji. Tak więc mamy kilka godzin wyciętych z życiorysu w poszukiwaniu pamiątek i prezentów. Natomiast samo Stare Miasto to plątanina uroczych, wąskich uliczek, klimatycznych kafejek i tawern oraz kolorowych kamieniczek. Idąc wzdłuż starych murów miejskich docieramy do pozostałości bastionu i ze wzgórza podziwiamy panoramę Chanii.
Ostatni wieczór spędzamy w jednej z tawern żeby nasycić nasze żołądki greckimi smakowitościami.
Kreta to wyspa dla aktywnych. Nie można się tu nudzić, a nierzadko brakuje dnia żeby nacieszyć się tym co ma do zaoferowania. My tu wrócimy w przyszłym roku, zostało jeszcze ¾ wyspy do odkrycia. No i koniecznie trzeba będzie się przejść jednym z wąwozów. Wszystkie te opowieści usłyszane od innych to prawda. Kreta jest piękna, a ja czuję wielki niedosyt. Przekraczając bramki na lotnisku już tęsknię… za słońcem, turkusowym morzem, grecką kuchnią i wieczornym szumem fal. Zazdroszczę ludziom, którzy tu mieszkają i mają to wszystko na co dzień. Ich życie płynie zupełnie innym rytmem. Nie smucę się jednak, bo mam plan na następny raz, a póki co, z zapasem oliwek i miodu tymiankowego oraz masą pozytywnych wspomnień wracamy do domu.
Świetna relacja! Brawo za mobilizację! Kissamos, Chania, Balos, gdzieś już ostatnio widzieliśmy te klimaty ;) Zazdrościmy Wam, aż 7 dni spędzonych na tej wyspie. Teraz czas odwiedzić wschodnią część Krety :)
O tak :-) następnym razem będzie środkowa i wschodnia część ;-) zresztą - cała Grecja ma w sobie coś, co powoduje że chce się tam wracać... ;-) pozdrowionka!
Grecja nie jest nam zupełnie obca. Dwa lata temu mieliśmy szczęście spędzić tydzień na Santorini, jakiś czas później kilka dni w Atenach i to wystarczyło by chcieć więcej. Więcej Grecji, gościnnych Greków, wina i oliwek. A co będzie idealnym miejscem do tego by jeszcze bardziej poznać ten kraj? Oczywiście Kreta.
Mieliśmy lecieć w czerwcu, ale Ryanair zrobił nam psikusa i zlikwidował połączenie Katowice – Chania. Chwilę później pojawiły się nowe promocję więc nie wahając się ani chwili kupiłam bilet tym razem z Krakowa. Tym sposobem 6 października skoro świt siedzieliśmy w samolocie do Chanii. Tydzień to zdecydowanie za mało na zwiedzenie całej Krety, bo to duża wyspa. Skupiliśmy się tylko na jej zachodniej części. Zapraszam zatem na grecki tydzień pełen słońca, cudownych widoków i pozytywnych wrażeń.
Po wylądowaniu w Chanii, na lotnisku czekał już na nas pan z wypożyczalni, w której wcześniej zarezerwowaliśmy sobie samochód na cały pobyt. Formalności zajęły dosłownie 5 minut i po odebraniu kluczyków i wpakowaniu walizek do bagażnika byliśmy już w drodze do Kissamos. Wcześniej, od miesiąca non stop siedziałam w mapach google i właściwie całą sieć dróg na Krecie miałam już w jednym palcu. Bardzo szybko załapałam „grecki styl jazdy” i po ok. 45 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu. Wybraliśmy Kissamos ze względu na spokój bo w miasteczku rzeczywiście panuje iście sielska atmosfera. No i hotel – poza centrum, przy samej plaży, z basenem. (taki mój kaprys – by móc budzić się i zasypiać słysząc szum fal...). Ta miejscówka to prawdziwy sztos – w październiku nikogo już tam nie było ;-) Szkoda jedynie, że ani z basenu ani z plaży przy hotelu nie skorzystaliśmy ani razu – taki paradoks (no chyba, żeby wypić Mythosa na leżaku przy zachodzie słońca.
Resztę tego pierwszego dnia po przybyciu przeznaczamy na mały rekonesans okolicy. Po zaserwowaniu przez naszego gospodarza dużego soku pomarańczowego i baaardzo zmrożonej kawy idziemy do Kissamos. Plażą w linii prostej to jakieś 1,5 km. Ja już podczas tego pierwszego spaceru pokochałam Kretę. Niby poza sezonem, październik, ale w końcu weekend – sobota. A tu żywej duszy. W mieście to samo: z żywych istot tylko my i parę kotów leniwie wygrzewających się na murkach.
Znajdujemy knajpkę, w której będziemy się stołować jeszcze kilka razy – Cellar. Fajna miejscówka przy samym morzu, ceny bardzo ok i greckie przysmaki na talerzu.
Na deser za każdym razem talerz melonów i arbuzów oraz raki – na lepsze trawienie...
Kreta słynie z pięknych plaż (jest co najmniej kilka, które można nazwać mianem „naj”) i ma mnóstwo fajnych miejscówek do zażywania kąpieli morskich i słonecznych, gdzie będziemy totalnie sami. Tylko my i szum fal. Trzeba oczywiście w tym celu trochę zboczyć z utartych dróg, lub po prostu na popularnej plaży odejść kilkaset metrów w bok. My tym razem odwiedzamy tylko zachodnią część
wyspy więc na pierwszy ogień leci
FALASARNA
Ale najpierw odwiedzamy Polirynię, a dokładnie ruiny starożytnego miasta, którego powstanie datuje się na 1100 r. p.n.e. Jest niedzielny poranek, wyruszamy z Kissamos dość wcześnie, to jakieś 7 km lekko pod górę. Pierwszy test naszego auta, jak sobie poradzi przy stromych podjazdach. „Szerszeń” (tak go sobie nazwaliśmy) spisał się nieźle i właściwie trochę mnie to uspokoiło, bo wiedziałam, że przed nami jeszcze dużo wjazdów i zjazdów. Kreteńskie drogi są baaardzo malownicze... a bezdroża jeszcze bardziej ;-)
Droga do Polirynii prowadzi przez kilka wiosek, pnie się coraz wyżej i wyżej, aż kończy się pod małym kościółkiem. Za nim już jest widoczne wzniesienie – to właśnie jest starożytny Akropol. Czasy świetności Polirynii przypadają na okres hellenistyczny i okres, kiedy na Krecie rządzili Rzymianie. Zachowały się pozostałości po rzymskich akweduktach i cysterny doprowadzające wodę. Trudno sobie nawet wyobrazić, że kiedyś to było miasto bo niewiele z niego zostało, ale widok jest przepiękny. Widać stąd port w Kissamos wciśnięty między dwa półwyspy: Gramvousa i Rodopou a na okolicznych wzgórzach mnóstwo gajów oliwnych.
W kościółku, o którym wcześnie wspomniałam trwa msza. Jest tak swojsko i klimatycznie... oprócz śpiewów dochodzących z wnętrza słychać tylko cykady cykające gdzieś w trawie. Z każdą godziną podoba mi się tu coraz bardziej.
Przed południem opuszczamy górski teren Polirynii i jedziemy na plażę. W końcu wakacje z prawdziwego zdarzenia! Gorący piasek i błękitne morze.
Na plażę w Falasarnie docieramy jako jedni z pierwszych. Choć na parkingu trochę aut stoi, to na samej plaży kompletnie tego nie widać. Jest długa, szeroka i cudownie pusta. Otoczona górami - czyli tak jak lubię najbardziej: morze i góry w jednym – na Krecie ma się to w pakiecie :-) Falasarna leży na północno- zachodnim krańcu więc zachody słońca na tej plaży także są fenomenalne...
W drodze powrotnej wjeżdżamy do portu w Kissamos. W zasadzie to nie ma tam nic nadzwyczajnego, oprócz malowniczego kościółka, którego bielone ściany idealnie kontrastują z błękitem nieba i morza
Poza tym port jak port, stąd odpływają statki między innymi na Balos
BALOS
Drugiego dnia jedziemy poplażować na Balos. To miejsce to już prawie legenda. Laguna Balos to chyba najczęściej fotografowane miejsce na Krecie. Z samego rana pakujemy ekwipunek plażowy i po śniadaniu ruszamy w drogę. Balos położona jest po zachodniej części półwyspu Gramvousa jakieś 15 km od Kissamos z czego ostatnie 7 km to droga szutrowa. To prawdziwy sprawdzian moich umiejętności jako kierowcy ;-) Jestem z siebie dumna, bo nie każdy może czuć się pewnie na tak wyboistej drodze z dość stromymi podjazdami (choć najbardziej stromy odcinek jest wybetonowany), bez barier ochronnych, mając z jednej strony tylko przepaść i morze w dole. Żeby tego było mało słynne kozy kri kri nic sobie nie robią z przejeżdżających samochodów i potrafią zjawić na drodze w najmniej oczekiwanym momencie. Dla mnie trasa okazała się relatywnie łatwa, nie straszna mi wysokość i braki w barierkach, za to prawie płakałam słysząc każdy kolejny kamień odbity od podwozia... Modliłam się w duchu żeby tylko lakier się nie porysował albo coś się nie urwało (bo przecież ubezpieczenie samochodu nie obejmuje jazdy na drogach szutrowych!!) I właśnie z tego powodu drugi raz już bym tam nie wjechała. Po prostu – szkoda auta :-)
Siedmiokilometrowy odcinek pokonujemy w... 45 minut, jadąc z prędkością max. 20 km/h. Na końcu drogi jest parking, na który docieramy jako jedni z pierwszych. Teraz już tylko spacer w dół do laguny i można cieszyć się iście rajską plażą.
Po kilkunastu minutach marszu naszym oczom ukazuje się taki widok...
Komentarz chyba zbędny... Wszystkie odcienie błękitu w jednym miejscu. Warto było się pomęczyć by tu dotrzeć. Woda w lagunie przejrzysta i ciepła. Można brodzić po kostki albo przejść się kawałek dalej i popływać z maską i rurką podglądając rybki.
A potem można wynająć leżaki z parasolem, albo tak jak my – na ręcznikach złapać trochę promieni słonecznych. Około 13.00 przypływa statek z turystami i robi się w wodzie trochę tłoczno, ale tak naprawdę to gdzie by się nie znalazło miejsce do rozłożenia ręcznika to wszędzie będzie dobrze.
Koło 16.00 podejmujemy decyzję o powrocie. Jesteśmy głodni to raz, a dwa – mam niecny plan zdążyć wyjechać stąd zanim ruszą inni i powstanie korek. (Droga przed samym parkingiem to „wąskie gardło”)
Przed nami jeszcze mozolna wspinaczka na górę.
W palącym słońcu nie należy to do przyjemności więc robimy sobie postój w punkcie widokowym żeby odsapnąć, cyknąć ostatnie fotki i raz jeszcze spojrzeć ba Balos i półwysep Tigani. Jednak z góry prezentuje się najbardziej efektownie. Po jakiś 40 minutach docieramy do parkingu i ruszamy do Kissamos. Kolację zjadamy w naszej knajpce nad brzegiem morza a dzień kończymy na plaży z Mythosem w ręku.
Balos to rzeczywiście miejsce z pocztówki, które koniecznie trzeba zobaczyć na własne oczy. Zauroczyło mnie i zachwyciło, do momentu, dopóki moje stopy nie stanęły na...
ELAFONISI
Trzeci poranek na Krecie również przywitał nas słońcem więc po śniadaniu ruszamy na kolejną plażę – tym razem Elafonisi. Z Kissamos prowadzą tam dwie drogi: jedna dłuższa, druga krótsza, ale obie równie malownicze. My wybieramy tę krótszą, przez wąwóz Topolia i po niecałej godzinie docieramy na Elafonisi. Znowu jesteśmy tu jako jedni z pierwszych. Przy plaży jest dość duży, darmowy parking porośnięty gdzieniegdzie niskimi drzewkami, jest knajpa gdzie można coś zjeść i są toalety (płatne 1 euro).
Elafonisi to tak naprawdę wyspa połączona z Kretą laguną z ciepłą, krystalicznie czystą wodą i miękkim piaskiem. Moje zachwyty nad Balos poszły w zapomnienie. Oto przede mną kolejny cud natury. Nasze prywatne „Karaiby”
Choć wszystko wokół wygląda rajsko, to sama historia wyspy jest dość tragiczna: w 1824 r., podczas okupacji tureckiej, dokonano tu rzezi ok. 800 kobiet i dzieci, które szukały schronienia na tejże plaży. Stąd m.in. wzięła się legenda o różowym piasku, że to niby krew tych biednych ofiar. Nie jest to oczywiście prawdą, bo plaża swój różowy odcień zawdzięcza rozkruszonym koralowcom. I to też w dużej mierze zależy chyba od kąta padania światła, bo spotkałam się z opiniami, że piasek jest różowy tylko z nazwy. No myśmy mieli szczęście, bo był ewidentnie różowy. Byliśmy na Elafonisi dwa razy i zawsze tak samo.
Nie możemy się zdecydować gdzie się rozłożyć. Teren jest bardzo rozległy i nawet przy bardzo dużej ilości plażowiczów w sezonie, każdy znajdzie tu miejsce.
W końcu wybieramy leżaki, wybór też jest spory, bo w zasadzie nikogo tu jeszcze nie ma. Dopiero kiedy wszystkie się zapełnią przychodzi pan i kasuje 8 euro za dwa leżaki z parasolem.
My i tak większość czasu spędzamy w wodzie. Brodzimy po płyciźnie w lagunie. Od strony wyspy woda jest nieco głębsza więc można popływać. Istny raj. Niesamowite odcienie błękitu, aż oczy bolą. Woda cieplutka, nawet bardziej niż na Balos. W moim prywatnym rankingu plaż zachodniej Krety, Elafonisi wygrywa – bez dwóch zdań.
Spędzamy w tym raju cały dzień. Po południu wracamy do Kissamos, ale wybieramy tę dłuższą drogę, która pod względem krajobrazowym wymiata. Droga biegnie wzdłuż wybrzeża, widoki – sztos. Zakręty, serpentyny, podjazdy i zjazdy... Tak się wprawiłam w jazdę po kreteńskich drogach, że niczym Hołowczyc pokonuję kolejne kilometry. Ale na tej drodze trzeba szczególnie uważać – bo głowa sama odwraca się w bok podziwiać widoki, a nie skupia się na tym co dzieje się na niej.
Zatrzymujemy się przy klasztorze Panagia Chrysoskalitissa, jakieś 5 km od Elafonisi. Jest dość popularny wśród klasztorów na Krecie. Stoi na 35 metrowej skale,a jego nazwa oznacza „zlote schody” i pochodzi z legendy mówiącej, że pielgrzymi aby dotrzeć do klasztoru muszą pokonać 98 stopni, a ostatni 99, złoty stopień widoczny jest tylko dla wierzących.
Jadąc dalej, zatrzymujemy się kilka razy... Nie sposób przejechać tej trasy bez postojów, dobrze, że jest aż tyle miejsc, w których można bezpiecznie postawić samochód i strzelić kilka fotek.
W tle plaża Falasarna
FRANGOKASTELLO I Wąwóz ARADENA
Czwartego dnia pogoda nieco się zepsuła. Nie było już tak słonecznie, a raczej czarne chmury na horyzoncie zapowiadały deszcz. Postanowiliśmy ruszyć trochę dalej, przez góry – na południe. Kierujemy się na Rethymno, po czym mniej więcej w połowie drogi między Chanią a Rethymno odbijamy z autostrady na Chora Sfakion. Tutaj zaczyna się prawdziwy interior. Droga jest wąska, a ciągłe serpentyny oraz stada owiec i kóz co jakiś czas przechadzających się drogą, nie pozwalają rozwinąć większych prędkości.
Mamy zamiar przejść się wąwozem Imbros ale po dojechaniu na miejsce okazuje się, że żadne z nas nie zabrało niczego z długim rękawem (buty trekkingowe i długie spodnie owszem, ale bluzy zostały na łóżku...) Temperatura pokazuje 10 stopni jak nic, w dodatku trochę pada deszcz i wieje. Trochę jestem zła bo bardzo chciałam przejść choć jeden wąwóz. Z bólem serca ruszam dalej do Frangokastello. Chwilę potem cała złość zamienia się w zachwyt i euforię, bo widok drogi jaką przyszło nam jechać przewyższa moje wyobrażenia. Zjeżdżamy z prawie 1000 metrów do poziomu morza, pokonując przy tym kilkanaście serpentyn.
Nie będę się już rozpisywać nad widokami bo musiałabym to pisać w co drugim zdaniu. Nie mniej polecam przejechać się taką drogą samemu.
Frangokastello to twierdza wzniesiona przez Wenecjan w 1371 r. w celu ochrony południowego wybrzeża przed najeźdźcami i piratami. Robi wrażenie na takim pustkowiu, zwłaszcza, że stoi praktycznie na samej plaży.
No i pogoda zmieniła się diametralnie tak, że egzystowanie w pełnym butach i długich spodniach stało się udręką. Wszystkie chmury zostały nad górami a na wybrzeżu pojawił się nieskazitelny błękit.
Przebieramy się w krótkie spodenki i jedziemy w stronę Chora Sfakion. W związku z tym, że nie znaleźliśmy tam miejsca do zaparkowania, to obieramy kierunek do Aradeny. Kolejne kilkanaście serpentyn pokonanych w jeszcze większym zachwycie. Ale tu nie ma co opowiadać, to po prostu trzeba przeżyć.
Dojeżdżamy do wąwozu Aradena, a właściwie do mostu, który spina dwa krańce wąwozu. Sam jego widok u niektórych może powodować syndrom miękkich kolan, a co dopiero wejście lub wjechanie na niego...
Most zawieszony jest nad wąwozem na wysokości ok. 140 m i został zbudowany dopiero w 1986 r., żeby połączyć dwie miejscowości: Anopoli (wioska przed Aradeną) i Agios Ioannis (wioska za). Do tego czasu mieszkańcy wsi korzystali jedynie ze ścieżek, co wiązało się z zejściem do wąwozu a potem z powrotem z wdrapaniem się na górę (!)
Na moście znajduje się stanowisko do skoków bungee więc jeśli ktoś jest głodny przygód to podobno w sezonie w weekendy można skoczyć.
Stoję sobie tak na tym moście i myślę o tym jak tu pięknie. Totalne odludzie i cisza. Na stromej ścianie wąwozu wyraźnie rzuca się w oczy zygzak drogi, którą można zejść w dół i rozpocząć 5 kilometrowy trekking do plaży Marmara.
Obiecałam sobie następnym razem tu wrócić i przejść ten wąwóz. Tyle tu pięknych miejsc, że chciałoby się je zobaczyć wszystkie naraz.
Wyruszamy w drogę powrotną zjeżdżając drogą „tysiąca serpentyn” i zatrzymujemy się jeszcze na moment kawałek przed Chora Sfakion. Stajemy na poboczu wzdłuż tej krętej drogi, obok innych samochodów już tam stojących. Można tu wejść na szlak, którym się dojdzie do plaży o nazwie Sweet Water Beach. Nie jest to oczywiste bo oznakowań brak, a miejsce znalazłam na mapie. Na plażę można też dopłynąć statkiem z Chora Sfakion, ale mnie skusił ten szlak.
Bo jest to fragment najdłuższego pieszego szlaku w Europie – E4, który swój początek ma w Portugalii nad oceanem a koniec na Cyprze. Całkowita długość wynosi od 9100 – 11200 km, w zależności od kombinacji po drodze. Tak więc zapragnęłam przejść się choć niewielkim fragmentem tej ścieżki, a towarzyszyły mi oczywiście kreteńskie kozy i sępy latające nad głową.
Intensywny dzień dobiega końca i wracamy do Kissamos zrelaksować się na naszej plaży przy lampce greckiego wina kupionego gdzieś po drodze, w górach, od lokalnego sprzedawcy.
Piąty dzień znowu zaczął się lekkim deszczem i pochmurnym niebem. Podejmujemy decyzję o wyruszeniu na południe, bo z doświadczeń z dnia poprzedniego, tam powinno być słonecznie. Nie zastanawiając się ani minuty jedziemy na Elafonisi. Tym razem jednak wybieramy miejsca z dala od leżaków i rozkładamy się na wyspie, a ja, po kąpieli w ciepłym morzu idę się przejść do kościółka, który majaczy na horyzoncie, na samym końcu Elafonisi. Jest tam również jaskinia upamiętniająca ofiary wcześniej wspomnianej rzezi, która się tu dokonała. Wydaje się to dość blisko ale spacer w jedną stronę zajmuje dobre pół godziny.
Finał stanowi podejście po wydmie z bardzo gorącym piaskiem więc zalecam zabrać klapki. Kilka chwil na górze zupełnie wystarczy, bo słońce pali niemiłosiernie a ja spragniona kąpieli powoli wracam z powrotem.
Nie marnujemy całego dnia na słodkie nicnierobienie bo koło 14.00 jedziemy do Paleochory. Miasteczko jest oddalone w linii prostej od Elafinisi o jakieś 10 km – wydawało by się rzut beretem. Tymczasem w rejonie górskim nic nie jest takie proste. Trzeba się wrócić do skrzyżowania jakieś 30 km po czym skręcić znów na południe i kierować się na Paleochorę.
Generalnie od tego skrzyżowania są trzy drogi dojazdu, my przez przypadek wybieramy chyba tę najdłuższą, ale za to bardzo malowniczą.
I znowu zachwytom nie było końca...
Bardzo ważną sprawą jest pilnowanie ilości paliwa w baku, bo po drodze nie ma stacji benzynowej – uczulam – bo my ruszając z Elafonisi o tym zapomnieliśmy. Całe szczęście udało się dojechać do Paleochory i tam się zatankować.
A że dojeżdżamy już mocno głodni to w jednej z tawern w centrum miasteczka zjadamy konkretny obiad.
Paleochora to miejscowość trochę odizolowana od cywilizacji. Można się tu dostać promem z miasteczek sąsiednich lub autobusem z Chanii. Wtedy trzeba się przedrzeć przez góry. Nie mniej, jest bardzo urokliwym miejscem, z dużą piaszczystą plażą i na pewno tłumem turystów w sezonie. Teraz trochę opustoszała, ale taki spokojny, leniwy klimat bardzo nam przypadł do gustu.
Chwilę przed zachodem słońca ruszamy w drogę powrotną. Chcę przedrzeć się przez góry zanim zapadnie zmrok.
Z racji tego, że przejeżdżamy ponownie przez wąwóz Topolia zatrzymujemy się przy jaskini Agia Sofia. Jest to jaskinia i kaplica w jednym a prowadzi do niej stroma ścieżka składająca się chyba z tysiąca schodów…
Jest już po zachodzie słońca więc upał nie jest tak bardzo odczuwalny. Sama jaskinia z dołu wygląda dość niepozornie, zwykła dziura w skale. Ale u góry okazuje się, że to jednak dość duża dziura o średnicy ok. 70 m i wysokości nawet miejscami dochodząca do 20 m. W jej wnętrzu znajdują się różnej wielkości stalaktyty i stalagmity.
Do Kissamos docieramy już po zmroku.
Szóstego dnia po śniadaniu opuszczamy nasz hotel i Kissmos i ostatnią noc spędzamy w Chanii. Jest to nasz ostatni pełny dzień na Krecie i przeznaczamy go na nieśpieszne zwiedzanie miasta. Nocleg mamy właściwie przy samym porcie, na starówce, więc wszędzie jest blisko.
Nie będę się rozpisywać nad historią miasta bo to każdy może przeczytać z różnych źródeł.
My cały dzień szwędamy się po zaułkach Starego Miasta i po Porcie Weneckim.
Idziemy także do hali targowej zbudowanej w 1923 r., która jest uważana za jedną z najpiękniejszych w Grecji. Tak więc mamy kilka godzin wyciętych z życiorysu w poszukiwaniu pamiątek i prezentów.
Natomiast samo Stare Miasto to plątanina uroczych, wąskich uliczek, klimatycznych kafejek i tawern oraz kolorowych kamieniczek.
Idąc wzdłuż starych murów miejskich docieramy do pozostałości bastionu i ze wzgórza podziwiamy panoramę Chanii.
Ostatni wieczór spędzamy w jednej z tawern żeby nasycić nasze żołądki greckimi smakowitościami.
Kreta to wyspa dla aktywnych. Nie można się tu nudzić, a nierzadko brakuje dnia żeby nacieszyć się tym co ma do zaoferowania. My tu wrócimy w przyszłym roku, zostało jeszcze ¾ wyspy do odkrycia. No i koniecznie trzeba będzie się przejść jednym z wąwozów.
Wszystkie te opowieści usłyszane od innych to prawda. Kreta jest piękna, a ja czuję wielki niedosyt.
Przekraczając bramki na lotnisku już tęsknię… za słońcem, turkusowym morzem, grecką kuchnią i wieczornym szumem fal. Zazdroszczę ludziom, którzy tu mieszkają i mają to wszystko na co dzień. Ich życie płynie zupełnie innym rytmem. Nie smucę się jednak, bo mam plan na następny raz, a póki co, z zapasem oliwek i miodu tymiankowego oraz masą pozytywnych wspomnień wracamy do domu.
https://youtu.be/40Xt5UZ4qwc